poniedziałek, 22 lutego 2016

Rozdział XVI

Hej. Tak, tak, to już dwa lata odkąd z wami jestem i odkąd wy jesteście ze mną. Dziękuję wam za to. Bez was nie miałoby to sensu. Tak więc z okazji rocznicy, mimo zawieszenia bloga, powstał nowy rozdział. Pojawi się w nim pewna nowa postać i jedna stara postać, której ostatnio w opowiadaniu nie było. Mam nadzieję, że wam się spodoba, życzę miłego czytania i mam nadzieję, że wytrzymacie do maja, kiedy mam zamiar powrócić do regularnego pisania.


Avengers wiedzieli, że to już koniec. Tym razem się z tego nie wykaraskają. Nie obronią tych ludzi. Jednak nie mogli się poddać, to nie wchodziło w grę. A na świecie są jeszcze inni bohaterowie, którzy ocalą Ziemię.
Hel właśnie otwierała usta, aby wydać rozkaz swoim żołnierzom, gdy cały taras zalał niesamowity blask. Istoty Cienia z nieludzkim wrzaskiem zniknęły. Avengers usłyszeli tylko szczęk mieczy uderzających o podłogę. Światło było oślepiające. Hel gwałtownie się odwróciła, osłaniając się skrzydłami, przed blaskiem. O mały włos nie spadła z tarasu. Loki zareagował niemal natychmiast. Wyczarował osłonę odgradzającą królową Helheim od światła.
Gdy na tarasie znów zapanował przyjemny mrok, po Avengers nie pozostał nawet ślad. Kajdany, w które jeszcze przed chwilą byli zakuci bohaterowie, były nadal zamknięte.
Loki niemal natychmiast odzyskał rezon. Skoro on nie wiedział co się stało, to ci marni śmiertelnicy tym bardziej. Mógł wmówić im cokolwiek chciał i wiedział co powiedzieć. Odwrócił się w stronę miasta.
- Wasza nadzieja została zniszczona. – powiedział. – Avengers nie żyją. Jeśli nie przysięgniecie mi wierności, podzielicie ich los. NA KOLANA!!!
Jego głos potoczył się echem po ulicach miasta. Ludzie patrzyli w przerażeniu na telebimy, na których wyświetlała się postać Laufeysona. Niektórzy klękali, inni stali w osłupieniu, jeszcze inni zaczęli krzyczeć, podnosili przypadkowe przedmioty i rzucali w ekrany.
Loki odwrócił się i ruszył w stronę wejścia do wieży.
- Zdusić rebelię. – zwrócił się do jednej ze stojących na dachu Istot Cienia. – Zastraszyć, nie zabijać.
Wszedł do środka. Hel ruszyła za nim.
- Czyli to ty stałeś za tym pokazem świateł? – zapytała z wyrzutem, gdy drzwi na taras zamknęły się za nimi.
Loki zatrzymał się na środku salonu. Odwrócił się i spojrzał poważnie na królową.
- Oczywiście, że nie. – odparł szczerze. – Nie zrobiłbym ci tego.
- A więc co się stało? – zapytała Hel. – Jak udało im się uciec?
Królowa była zła, powinni bez trudu opanować tę planetę. Avengers musieli zniknąć z jej powierzchni.
- Nie wiem. – Loki usiadł na jednym z dwóch złotych tronów znajdujących się teraz w salonie wieży. Pokój ten uległ dużej zmianie, po przejęciu AvengersTower przez królewską parę. Przyjął odcienie zieleni i czerni, ze złotymi detalami. W ogóle nie przypominał futurystycznie urządzonego salonu Starka, teraz pełnił funkcję sali tronowej i tak taż wyglądał. Na ścianach znajdowały się obrazy w ciężkich złotych ramach oraz tkane gobeliny. Jedyne oświetlenie stanowiły świece umieszczone w kinkietach. Całości dopełniały dwa bogato zdobione trony stojące na podwyższeniu, do którego prowadził zielony dywan z ozdobnym złotym haftem.  – Ale skoro my nie wiem, to Midgardczycy także nie wiedzą. Niech myślą, że ich bohaterowie nie żyją. Jeśli stracą nadzieję, szybciej nam się podporządkują.
Hel także usiadła na tronie. Właśnie otwierała usta, aby odpowiedzieć Lokiemu, gdy w pokoju zmaterializował się jeden z dowódców jej wojsk.
Był to Karagus, prowadzący ataki w Afryce.
- Pani – ukłonił się nisko przed królową. – Większość państw się poddało. Walki toczą się jeszcze tylko w Wakandzie, ale niedługo powinny się zakończyć. Przywódcy przysięgli nam wierność. Pojmaliśmy też wielu obrońców.
- Zabierz ich do lochów w Helheim. – zarządziła Hel. – W podbitych państwach umieść oddziały nadzorujące, nie możemy dopuścić do żadnych buntów.  Pozostali żołnierze mają wrócić do Nowego Jorku. Nadzór nad Wakandą obejmiesz osobiście.
- Tak jest. – znów się ukłonił i zniknął tak nagle jak się pojawił.
W sali tronowej zostali tylko Loki i Hel.
- Wydaje mi się, czy masz jakiś plan? – bóg kłamstw zwrócił się do sojuszniczki.
- Oczywiście, że mam plan. – odparła. – Odnajdziemy i zabijemy Avengers, zanim ci zdążą się przegrupować i znów zaatakować. Gdy wreszcie się ich pozbędziemy, nic, ani nikt nie będzie w stanie nam przeszkodzić w zawładnięciu Ziemią.
- Musimy też dowiedzieć się kto ich uwolnił. – dodał Loki.
- Na razie znajdźmy Avengers. – królowa wstała. – Ich sojusznikiem zajmiemy się później.
- Jak uważasz. – odparł, rozpierając się wygodnie na tronie.
Hel zniknęła, udała się poinstruować swoje wojska.
Gdy tylko królowa opuściła pokój, Laufeyson zerwał się z miejsca. Był wściekły, ale nie chciał tego okazywać przy władczyni Helheim. Wolał aby myślała, że on ma wszystko pod kontrolą, nawet jeśli tak nie było.  Nigdy nie okazuje się słabości.
Ale teraz liczyło się tylko jak najszybsze zniszczenie Avengers. Hel miała rację, należy to zrobić zanim zdążą zebrać siły i przeprowadzić kontratak. Ale co potem? Co gdy zdobędą już Ziemię?
Na razie perspektywa współdzielenia władzy w najmniejszym stopniu mu nie przeszkadzała. Była wręcz dogodną opcją. Władał już Asgardem, a dzielenie uwagi pomiędzy dwa królestwa i utrzymywanie w jednym swojej prawdziwej tożsamości w tajemnicy, w pojedynkę byłoby dość uciążliwe. Zawsze też mógł, gdy znudzi mu się ta „współpraca”, zdjąć swoje czary powodujące przesłonięcie słońca i wypędzić z Midgardu Istoty Cienia. To jednak na razie nie wchodziło w grę, bez armii długo nie utrzyma władzy.
Jednak teraz nie było sensu nad tym rozmyślać. Loki musiał skupić się na aktualnych problemach. Przede wszystkim na tajemniczym sprzymierzeńcu Avengers, który znał słabość Istot Cienia i potrafił uwolnić bohaterów z magicznych kajdan. Jego też trzeba było odnaleźć.
Loki przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, oddzielonego od pozostałych i odpowiedniego do wyciszenia. Bóg kłamstw zajął miejsce w fotelu i skoncentrował się. Chciał odnaleźć Avengers dzięki magii. Nie było to jednak łatwe, ponieważ większość swoich mocy poświęcał na utrzymanie zaćmienia słońca. Podejrzewał też, że sprzymierzeniec bohaterów potrafi władać magią niegorzej niż on sam.

Avengers nie mieli pojęcia gdzie są, ani co się właściwie stało. Gdy blask w końcu osłabł, po chwili znikając zupełnie, a oni odzyskali wzrok, okazało się, że są w jakimś zupełnie nieznanym im miejscu.
Był to duży mroczny pokój. Na środku znajdowały się szerokie schody prowadzące na wyższe piętro. Ściany od sufitu do podłogi pokryte były regałami wypełnionymi książkami i najdziwniejszymi przedmiotami. Znajdowały się tam też małe stoliki z różnymi artefaktami (niektóre z nich unosiły się kilka centymetrów nad blatem). Powietrze było ciężkie od kurzu, dało się też wyczuć specyficzny zapach… kadzidła?
Nagle w cieniu rzucanym przez antresolę coś się poruszyło. Przed Avengers stanął ciemnowłosy mężczyzna, w niebieskiej szacie z czerwoną peleryną.
- Witajcie w moim Sanktuarium. – powiedział brunet. – Nazywam się Stephen Strange i jestem…
Nie zdążył dokończyć , bo w tym momencie Wdowa straciła resztki sił, które wykorzystywała, aby utrzymać się na nogach i upadła na ziemię. Była przerażająco blada.
- Thor zabierz ją tam. – Strange wskazał na drzwi, które znikąd pojawiły się za nim. Avengers patrzyli na to w osłupieniu, oprócz Thora i Sif, którzy byli przyzwyczajeni do magii. – Spróbuję jej pomóc. A wy się rozgośćcie. – w tym momencie w pokoju pojawiły się fotele i kanapa.
Bóg piorunów wziął Natashę na ręce i ruszył za Stephenem do tajemniczego pokoju.
- O co tu chodzi? – zapytał Tony, gdy magiczne drzwi się zamknęły.
Cała trójka patrzyła po sobie, mając nadzieję, że którekolwiek z nich choć częściowo rozumie całą tę sytuację, ale wszyscy byli tak samo zmieszani. Jeszcze chwilę temu znajdowali się na dachu AvengersTower i byli o włos od śmierci, a teraz znaleźli się w tym dziwnym domu, należącym do ekscentrycznego człowieka, który najwyraźniej posiadał nadprzyrodzone moce.
- Nie wiem. – odezwał się Sokół. – Ale nie wydaje wam się to dziwne? Nic nie wiemy o tym facecie. Myślicie, że możemy mu ufać? Tak po prostu zostawimy z nim nieprzytomną Wdowę?
- Ja bym się tak nie przejmował. – Stark usiadł na jednym z foteli. Nadal miał na sobie zbroję.  Nie wiedział jak ją zdejmie, ale póki J.A.R.V.I.S. nie poinformuje go, że pancerz znów się rozładowuje, nie miał zamiaru zaprzątać tym swojej uwagi.  – W końcu nam pomógł.  A w sumie i tak gorzej niż było, nie mogliśmy się wpakować, więc po prostu poczekajmy, aż ten Strange wróci i nam wszystko wyjaśni.
Sif skinęła głową i zajęła miejsce na kanapie.
- W sumie masz rację. – Sam nie wydawał się do końca przekonany, ale ostatecznie usiadł na fotelu, najpierw zdejmując uszkodzony plecak, w którym ukryte były skrzydła.
W tym momencie drzwi tajemniczego pokoju otworzyły się i wyszedł stamtąd Thor.

- Połóż ją na łóżku. – Strange zwrócił się do Gromowładnego, gdy znaleźli się już w ciemnym pomieszczeniu bez okien. To także było wypełnione regałami, ale na nich stały różne flakoniki, słoiki, suszone zioła i inne najdziwniejsze ingrediencje.
Thor wykonał polecenie. Gdy tylko głowa kobiety dotknęła poduszki, Natasha otworzyła oczy.
- Co się stało? – jęknęła, próbując się podnieść.
- Leż. – zwrócił się do niej Strange. – Jesteś poważnie ranna i nie powinnaś wstawać.
Wdowa przejechała palcami po brzuchu, od którego promieniował nieznośny ból. Poczuła rozdarcia kostiumu ubrudzone czymś gęstym i lepkim. Była to krew, już niemal skrzepła. Rzeczywiście musiała nieźle oberwać, ale krwi było za mało, aby jej utrata mogła spowodować utratę przytomności. Coś jeszcze było nie tak.  
- Gdzie jestem? – zapytała cicho, każdy oddech palił ją w gardle.
- W moim domu. – odparł Stephen, podchodząc do łóżka. Thor stał w pobliżu drzwi, obserwując sytuację w pokoju. – Możesz już wrócić do przyjaciół – zwrócił się do niego brunet.
Ten skinął głową i opuścił pomieszczenie.
- Kim ty właściwie jesteś? – Natasha uniosła się lekko na łokciach, co wyraźnie sprawiło jej ból, bo jej twarz wykrzywił grymas.
- Nazywam się Stephen Strange. – odparł mężczyzna. – A teraz nie ruszaj się i pozwól mi obejrzeć te rany.
Wdowa odsunęła się od niego. W normalnych warunkach już dawno opuściłaby to pomieszczenie, ale mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa, przez co czuło się nieswojo. Była bezbronna.
- Najpierw wytłumacz mi o co tu chodzi. – zażądała, nie dając po sobie poznać jak bardzo boli ją… właściwie wszystko, nie wiedziała co się dzieje. Coraz trudniej jej było zachować trzeźwość umysłu. Tego na pewno nie spowodowały rany na brzuchu. To musiała być jakaś trucizna, ale… Natasha nie mogła myśleć.
- Jestem czarownikiem. – powiedział brunet. -  Jakiś czas mnie nie było, a gdy wróciłem okazało się, że Ziemia została zaatakowana. Zobaczyłem też… Natasha? – kobieta opadła na poduszkę, znów straciła przytomność. Brunet potrząsną ją za ramię. – Natasha, słyszysz mnie?
Wdowa nie odpowiadała. Nie było czasu do stracenia. Trzeba było jak najszybciej podjąć odpowiednie działania.

Avengers siedzieli w milczeniu i czekali na jakieś informacje o Natashy. Minuty się przeciągali, a oni nadal nic nie wiedzieli.
- O, mamy gości. – ciszę przerwał czyjś głos.
Wszyscy bohaterowie równocześnie odwrócili się w kierunku, z którego dochodził. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna azjatyckiego pochodzenia. Widok Avengers zajmujących zestaw wypoczynkowy zdecydowanie go zdziwił.
- Dlaczego doktor Strange nigdy mi o niczym nie mówi? – mruknął do siebie i podszedł do gości. – Witajcie w Sanctum Sanctorum, najbardziej niezwykłym miejscu na całym Świecie. Nazywam się Wong i odpowiadam za ten przybytek.
Tony wstał aby się przywitać.
- Nazywam się… - zaczął, ale Wong był szybszy.
- Wiem kim jesteś ty, Tony Starku, i twoi towarzysze. – powiedział. – To są Thor Odinson i Lady Sif z Asgardu, oraz Sam Wilson – Sokół, najnowszy członek Avengers.
- Skąd… - Stark znów chciał zadać pytanie, jednak Wong i tym razem nie dał mu szansy dokończyć.
- Tyle o was wiem? – zapytał. – Doktor Strange i ja od dłuższego czasu przyglądamy się waszej działalności. Muszę przyznać, że bardzo ułatwiacie nam zadanie.
- Jakie zadanie? – Sokół stanął obok Tony’ego. Sif i Thor także wstali.
- Ochronę Ziemi. – odparł wesoło Wong. – i utrzymanie równowagi między wymiarami. Właściwie to zadania Doktora, ja mu tylko pomagam.
Pytające spojrzenia bohaterów mówiły same za siebie.
- Usiądźcie. – zaproponował Wong. – Wszystko wam wyjaśnię.
„Nareszcie” cała czwórka pomyślała jednocześnie. Znów usiedli na swoich miejscach.
Wong przesunął sobie jeden z foteli tak, aby siedzieć naprzeciwko nich.
- A więc tak. – zaczął. – Doctor Strange jest Najwyższym Czarnoksiężnikiem, zna tajniki magii i potrafi podróżować między wymiarami. Używa swych mocy, aby nie dopuścić do uwolnienia mrocznej energii z wymiarów cienia. Bada też różne artefakty, ale nie będę was zanudzał szczegółami. W każdym razie, odkąd wy działacie, na Ziemi jest większy spokój.
- Chwileczkę. – odezwał się Tony. – Czyli chcesz mi powiedzieć, że to znowu jakaś „magia”? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć.
- A powinieneś, Tony. – Strange właśnie wyszedł z pokoju, w którym leżała Wdowa. – Te siły od dawna cię otaczają, a ty nadal się upierasz, że nie istnieją. Masz klapki na oczach.
- Dla mnie to… - zaczął Stark.
- Tylko nieznana ci dziedzina nauki? – dokończył za niego mag. – Mylisz się. Magia nie działa zgodnie z prawami fizyki. Jest czymś zupełnie innym, ale teraz nie czas na spieranie się o oczywistości. Z waszą przyjaciółką jest naprawdę źle.
- To znaczy? – zapytał Sokół.
- Nie jestem w stanie jej pomóc. – powiedział. – Została zatruta mroczną energią przez Wyższą Istotę Cienia. Mógłbym ją uleczyć, jednak zaraz po ataku. Teraz trucizna rozeszła się po całym jej ciele, a ja nie mogę zrobić nic, oprócz zmniejszenia bólu. Niedługo umrze.
Avengers nie mogli w to uwierzyć. Kolejny cios. Drużyna została zdziesiątkowana, a Loki miał ogromną armię. Czy mieli jakieś szanse? Ale bóg kłamstw nie mógł wygrać, nie mógł pozostać bezkarny. Musieli pomścić przyjaciół.
- Chcecie ją zobaczyć? – zapytał Strange.
Avengers skinęli głowami i ruszyli za czarnoksiężnikiem do magicznych drzwi. W pokoju pozostali tylko Sif i Wong.

Wdowa otworzyła oczy. Pokój, w którym się teraz znajdowała, nie przypominał tego, w którym rozmawiała ze Strangem. Był o wiele jaśniejszy, przez okna wlewało się światło poranka. Podniosła się na łóżku, nic już jej nie bolało. Rozejrzała się po pomieszczeniu i wtedy ujrzała mężczyznę stojącego w kącie. Uśmiechał się do niej.
„Umarłam” pomyślała, przyglądając się tak dobrze znanej jej twarzy.
- Jeszcze nie. – odparł Hawkeye, siadając na brzegu łóżka. – Ale niewiele brakuje.
- Ty to słyszałeś? – zdziwiła się. – Jak?
- Sama pomyśl. – odparł, nie przestawał się uśmiechać. – Znasz odpowiedź.
- Jesteś tylko wytworem mojej wyobraźni. – stwierdziła. – Imaginacją, którą stworzył mój mózg, aby odwrócić uwagę od umierania.
- Może masz rację… - powiedział. – a może się mylisz. Ale to nie ważne.
- Ile mi zostało? – może to było dziecinne pytanie, ale chciała wiedzieć, jakoś się przygotować.
- To zależy od ciebie. – Clint spoważniał i przysunął się do niej nieco bliżej. – Możesz nadal walczyć, ale muszę być z tobą szczery, nigdy nie lubiłaś gdy owijałem w bawełnę. – posłał jej krótki uśmiech, który odwzajemniła. – Możesz zdobyć jeszcze kilka godzin, może jeden dzień, ale tej walki nie wygrasz. Nie bez pomocy, a nawet Strange nie umie ci pomóc. Możesz też po prostu zasnąć…
- Wiesz, że nie mogę. – westchnęła. – Muszę zostać, mam…
 - Dług do spłacenia? – przerwał jej Barton. – Nie wygłupiaj się. Już dawno spłaciłaś wszystkie długi. Zrobiłaś więcej dobrego niż większość ludzi na świecie. Nie musisz już dłużej walczyć. Choć raz pozwól sobie na odpoczynek, wytchnienie.
Wdowa przesunęła się na łóżku, tak aby usiąść obok Clinta.
- To nie jest wyjście. – powiedziała, spoglądając na niego uważnie. – Nie mogę się poddać. Wiesz o tym.
- Wiem. – odparł. – Ale jaki ma sens walka, której nie możesz wygrać?
- Przyznaj, ile razy stoczyliśmy takie walki? – uśmiechnęła się, przypominając sobie wiele misji, których nie chciał się podjąć żaden inny agent S.H.I.E.L.D., a oni kończyli je sukcesem. – I ile razy udało nam się wyjść z nich cało?
- Zdajesz sobie sprawę, że to jest zupełnie inna sytuacja. – powiedział poważnie. To było wręcz nie podobne do Hawkeye’a, on bardzo rzadko bywał poważny. – Choroby nie pokonasz celnym strzałem, czy granatem.
Natasha zwiesiła głowę. Clint, który siedział tuż obok niej, objął ją ramieniem.
- Czyli to już koniec? – zapytała cicho.
Jej głos był wyprany z emocji, to był jej mechanizm obronny. Nie okazywała emocji, zwłaszcza strachu i smutku, tak została wyszkolona. Nie odsłaniaj słabości.
- Tak. – szepnął. – Ostatnia misja.
- To dzieje się tylko w moim umyśle? – jej głos też zniżył się do szeptu. – Nikt mnie tu nie widzi?
Clint potwierdził skinieniem głowy.
Wdowa zerwała się z miejsca i przytuliła się do Bartona, po policzka zaczęły jej spływać łzy. Płakała. Nie robiła tego od… właściwie nigdy tego nie robiła. Nie wiedziała nawet, że to potrafi.
- Wszystko będzie dobrze. – zapewnił cicho Clint, gładząc delikatnie jej włosy. – Po prostu zamkniesz oczy.
Słońce za oknem zaczęło zachodzić. Ciemność ogarnęła dwoje ludzi splecionych w uścisku.


******************************************************************
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał.
Ps. Strange i Wong to takie moje wersje tych postaci, ponieważ niestety nie miałam okazji czytać żadnego komiksu z nimi, a film jeszcze nie wyszedł, dlatego mogą oni nie przypominać swoich pierwowzorów. Mam nadzieję, że nie będzie wam to bardzo przeszkadzać.