niedziela, 5 czerwca 2016

Rozdział XVIII



Przepraszam za opóźnienie. W wakacje mam problemy z weną, ale w końcu mi się udało skończyć rozdział. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie :) Miłego czytania.

Strange zaprowadził Tony’ego do kolejnych tajemniczych drzwi. Gdy je otworzył, oczom geniusza ukazało się w pełni wyposażone laboratorium. Weszli do środka. Sprzęty przypominały te, z których Stark zazwyczaj korzystał w swojej pracowni. Tony zauważył też swoją zbroję i skrzydła Falcona położone na jednym z blatów roboczych.
- Nieźle to urządziłeś. – przyznał.
Choć nadal nie wierzył w tę całą magię, nie miał zamiaru znów pytać maga o wyjaśnienia. Doszedł do wniosku, że na „dyskusje” na temat istnienia sił nadprzyrodzonych będzie jeszcze czas, gdy Ziemia nie będzie już zagrożona. A na razie musiał skupić się na zadaniu. Jak wynikało z zegara jednego z komputerów zostało mu sześć godzin.
- Czyli mówisz, że te stwory są wrażliwe na światło słoneczne? – zwrócił się do Strange’a.
- Dokładnie na promieniowanie ultrafioletowe. – odparł czarownik. – Ich struktura nie jest trwała, dlatego mogą skutecznie unikać zarówno broni energetycznej jak i klasycznej. Mogą także podróżować między wymiarami - teleportować się. Jednak promieniowanie UV stabilizuje je, powodując niemal natychmiastowe unicestwienie.
Tony pokiwał głową. Nie miał zbyt wiele czasu. Trzeba było szybko wymyślić i zbudować skuteczną broń przeciwko tym stworom.
- Zostawiam cię tu. – oznajmił Strange. – Muszę przygotować się do rytuału.
Gdy tylko drzwi pracowni zamknęły się za magiem, Stark podszedł do swojej zbroi.
- J.A.R.V.I.S jesteś tam? – zapytał.
Nastała chwila ciszy, po czym ekran jednego z komputerów w laboratorium zaczął mrugać.
- Dzień dobry, sir. – odezwał się elektroniczny głos.
- Dobrze, że jesteś. – Tony podszedł do urządzenia, które przejęła jego sztuczna inteligencja. – Dostosuj laboratorium.
- Tak jest, sir. – odparł J.A.R.V.I.S. i już po kilku sekundach wszystkie komputery i sprzęty przez nie kontrolowane zostały przejęte przez A.I.
- No to bierzemy się do roboty. – oznajmił Stark.

Thor, Sif, Sokół oraz Wong siedzieli w salonie. Teraz gdy pojawił się cień szansy na zwycięstwo, nastroje były zdecydowanie lepsze. Sam poprosił pomocnika doktora Strange’a o dokładny opis budynku, w którym się znajdują, aby zaplanować skuteczną obronę przed Istotami Cienia.
- Czyli do środka prowadzi tylko jedno wejście? – zapytał Avenger.
- Tak – odparł jego rozmówca. – Ale co to ma za znaczenie, skoro te stworzenia potrafią się teleportować?
Zanim Sam zdążył otworzyć usta, w salonie pojawił się ponownie doctor Strange.
- To sprawi pewne trudności. – powiedział. – Teraz nie mogą się tu teleportować, ale gdy zdejmę zaklęcia, nic nie będzie ich powstrzymywało. Mogę jedynie użyć pewnego artefaktu na pomieszczeniu, w którym będę odprawiał rytuał. Dzięki temu te stwory nie będą mogły się tam teleportować, ale reszta Sanktuarium będzie narażona. Musicie dopilnować, żeby żadna z Istot Cienia nie przeszkodziła mi podczas rytuału, albo nici z naszego planu.
Wszyscy przyglądali się czarownikowi.
- W takim razie, lepiej będzie otoczyć ochroną tylko pokój, w którym będziesz odprawiał rytuał. – zwrócił się do niego Sam, który wziął się w garść i przejął stanowisko lidera, przynajmniej póki Tony był nieobecny.
- Spodziewałem się, że Sanctum ucierpi. – Strange bardziej mówił do siebie, niż do któregokolwiek ze zgromadzonych. – W takim razie, pokażę wam ten pokój.
Wszyscy ruszyli za magiem. Poprowadził ich schodami na górę. Zatrzymali się przed ciężkimi, dębowymi drzwiami. Strange odwrócił się do pozostałych.
- To pomieszczenie nazywa się aggregatio. – oznajmił. – Krzyżują się tu linie magiczne Ziemi, dzięki czemu będę miał dość mocy, aby przezwyciężyć Aether. To są jedyne drzwi. W pomieszczeniu nie ma okien, więc jedynie tędy można się dostać do środka. A teraz muszę was przeprosić. Razem z Wongiem idziemy się przygotować do rytuału.
Mag i jego pomocnik zniknęli za tajemniczymi drzwiami, a Avengers udali się z powrotem do salonu, omówić taktykę i przygotować się do, być może, najtrudniejszej walki w życiu.

Loki nie był w stanie namierzyć Avengers. Tak jakby zniknęli z tej planety. To upewniło boga kłamstw, że nowy sojusznik jego wrogów był niezwykle potężnym magiem. Jednak bohaterowie nie będą ukrywać się w nieskończoność, Istoty Cienia w końcu ich znajdą.
Tym czasem do sali tronowej powróciła Hel, Loki wtedy już siedział na swoim tronie.
- Moje wojsko szuka naszych zbiegów. – powiedziała królowa, zajmując miejsce obok Laufeysona.
- Czyli pozostało nam czekać. – odparł mężczyzna.
Wiedział, że kreatury Hel znajdą Avengers dopiero, gdy oni sami wyjdą z ukrycia. Ale to nie miało znaczenia, byli bohaterami, więc wkrótce znów spróbują ocalić swój świat, a wtedy zginą.
Loki machnął ręką i przed nimi pojawiło się lustro, w którym mogli obserwować przebieg ich planu w różnych krajach. Wszystko szło po ich myśli, a generałowie działający w poszczególnych państwach meldowali zwycięstwa. Wkrótce Ziemia ulegnie przed ich potęgą.
Loki zmienił obraz, w lustrze ukazał się Asgard. Właśnie świtało.
- Już czas. – odezwał się Laufeyson. – Muszę wracać, albo zaczną coś podejrzewać.
Musiał utrzymać swoją mistyfikację. Skoro był Odynem – królem Asgardu, nie mógł tak po prostu znikać na całe dnie. Szybko zwróciłoby to niepotrzebną uwagę. A tego nie chciał. Dlatego musiał rządzić w dwóch królestwach.
Hel spojrzała na niego uważnie.
- W takim razie ruszajmy. – kobieta wstała i wyciągnęła dłoń do swego towarzysza.
Loki także wstał. Ujął jej dłoń, a już sekundę później oboje znajdowali się w tajnym korytarzu prowadzącym do sali tronowej w Asgardzie.
- Kiedy wrócisz na Ziemię? – zapytała królowa, gdy bóg kłamstw ruszył w stronę wyjścia.
Mężczyzna odwrócił się do niej.
- Gdy odnajdziesz Avengers, przyślij kogoś po mnie. – odparł. – Chcę zobaczyć ich koniec.
Hel skinęła głową. Wokół Lokiego pojawiło się zielone światło i po chwili zamiast boga kłamstw, przed królową Helheim stał sam Wszechojciec.
- Zobaczymy się później. – powiedział i zniknął za drzwiami prowadzącymi do sali tronowej.
Hel wróciła do wieży Avengers. Teraz miała kilka godzin spokoju.
Loki mógł myśleć, że to on rozdawał karty, ale Hel żyła na tym świecie o wiele dłużej niż bóg kłamstw i nie dała się mu przechytrzyć. Musiał myśleć, że jest mu wdzięczna za pomoc, a może nawet, że Hel ma do niego jakąś słabość. Dzięki temu królowa miała nad nim przewagę. Mogła spokojnie knuć pod jego nosem, robiąc czasem maślane oczy, a on nic nie podejrzewał. To było aż zbyt proste. Musiała tylko nakłonić go, aby powierzył jej Aether – na razie nie zdradził jej nawet w jaki sposób sprowadził wieczną noc na Ziemię, ale ona wiedziała – a w tedy zapanuje nad mocą kamienia i będzie mogła zawładnąć dowolnym światem. Nie potrzebowała pozostałych artefaktów zgromadzonych przez Lokiego, sama dysponowała niezwykłymi zdolnościami, o których ten Asgardczyk nie miał pojęcia, a jej armia nie miała sobie równych, natomiast Kamienie Nieskończoności mogły sprowadzić tylko kłopoty. Jednak moc kamienia rzeczywistości była zbyt kusząca. Hel mogła wykorzystać w pełni jego zdolności, dzięki czemu każdy świat by się przed nią ugiął.
Królowa rozsiadła się wygodnie na tronie. Midgard już praktycznie należał do niej. Ostatnie kolebki wolnej ludzkości powoli traciły siły do stawiania oporu. Bohaterowie zostali pojmani lub zabici. Lochy Helheim wypełniły się wszystkimi ludźmi, którzy stawiali opór. Teraz pozostawało czekać, aż Istoty Cienia odnajdą Avengers.

Gdy tylko opuścili gabinet, May i Coulson zostali otoczeni przez Istoty Cienia. Na szczęście nie było ich wiele i mimo, że broń Coulsona się nie sprawdziła, agentom jakoś udało się przedrzeć do kolejnego korytarza, który prowadził prosto do laboratorium. Tam jednak Coulson dostrzegł duży oddział tych stworzeń, w ostatniej chwili wepchnął May za najbliższe drzwi.
- Co jest? – zapytała lekko zirytowana agentka.
- Nie widziały nas. – Phil odetchnął z ulgą, opierając się plecami o zamknięte drzwi. – Duży oddział, nie przedrzemy się.
May skinęła głową. Znaleźli się w jednym z pokoi przesłuchań, na szczęście był wyciszany, więc stwory nie mogły ich usłyszeć.
Agentka oparła się o stół. Choć bardzo starała się to ukryć, ledwo trzymała się na nogach. Dyrektor to zauważył.
- Melinda nic ci nie jest? – zapytał zaniepokojony.
- Nic. – odparła z całkowitym spokojem, ale po jej kostiumie zaczęła spływać krew.
Phil w jednej chwili znalazł się przy niej.
- Pokaż mi to „nic” – delikatnie odsunął rękę kobiety, którą zasłaniała zraniony bok. W kostiumie ziała spora dziura odsłaniająca paskudną ranę zabrudzoną jakimiś brunatnymi odłamkami. Wokół była zaschnięta krew, jednak skrzep pękł i teraz rana obficie krwawiła. – Trzeba to opatrzyć.
- To nic takiego. – odparła agentka. – Musimy iść…
- Nie chrzań, May. – kobieta spojrzała ze zdziwieniem na dyrektora, rzadko zdarzało się, żeby wybuchał. – Jesteś mi potrzebna. Więc choć raz zdejmij maskę super szpiega i pozwól sobie pomóc.
W tym momencie drzwi pokoju się otworzyły. Obaj agenci momentalnie odwrócili się w ich stronę, celując z pistoletów.
- Nie strzelajcie – zawołała Simmons, unosząc ręce do góry.
- To tylko my. – odezwał się Fitz, zamykając drzwi.
- Wy żyjecie! – pisnęła Jemma, która dopiero teraz za lufami pistoletów dostrzegła swoich przyjaciół. Rzuciła się dyrektorowi na szyję.
Po chwili, lekko zmieszana, odsunęła się.
- Przepraszam, ja tylko… - powiedziała.
- A jak wy się tu w ogóle dostaliście? – Phil zmienił temat. – Przecież na korytarzu było pełno Istot Cienia.
Fitz uniósł lampy, które trzymał w rękach, pozostałe leżały na podłodze, bo Simmons je upuściła.
- Światło ultrafioletowe. – wyjaśnił naukowiec. – To ich słaby punkt.
- Doskonale. – Coulson się uśmiechnął, odzyskał nadzieję.
- Nie do końca. – odparła Jemma. – Mamy tylko te cztery, a baterii starcz może jeszcze na jakieś 15 minut.
- Damy radę. – odparła May, była bardzo blada.
Simmons do niej podeszła. Dostrzegła obficie krwawiącą ranę.  
- Co się stało? – zapytała, przyglądając się uważniej. – Skąd w twojej ranie kawałki rdzy?
May nie odpowiedziała. Nie lubiła się nad sobą użalać, krwawienie trzeba było jak najszybciej zatamować, żeby mgła wrócić do walki, tylko to się liczyło. Jemma zaczęła się rozglądać za czymś, czym by mogła zatrzymać krwawienie. Nie znalazłszy żadnej apteczki, szybko zdjęła z siebie fartuch i oderwała z niego rękaw. Z materiału przygotowała opatrunek i ucisnęła w miejscu wypływu krwi. Jednak to nic nie dało. Krwawienie się nasiliło, a czerwona ciecz przesiąknęła przez tkaninę.
- Fitz przygotuj kolejny opatrunek! – krzyknęła dziewczyna.
Leo sięgnął po fartuch, chciał oderwać drugi rękaw. Przerwała mu May.
- Po prostu kauteryzuj ranę. – powiedziała zdecydowanie.
Simmons spojrzała na nią ze strachem w oczach.
- Nie mamy znieczulenia… - zaczęła.
- Nie ma czasu. – odparła agentka. – Jeśli nie zrobisz tego teraz, wykrwawię się.
Dziewczyna skinęła głową.
- Daj swój pistolet Fitzowi. – powiedziała. – Wiesz co robić?
Chłopak skinął głową. Wziął broń energetyczną i zaczął przy niej majstrować.
- Co chcecie zrobić? – Phil przyglądał się ich poczynaniom z mieszaniną niepokoju i ciekawości.
- Przy przepięciu przewodów, rdzeń broni rozgrzewa się do kilkuset stopni. – wyjaśniła Simmons. – Przypalimy ranę. May, połóż się.
Agentka wykonała prośbę. Jemma rozdarła mocniej jej kostium, aby odsłonić całą ranę, po czym wzięła od Fitza przerobiony pistolet. Rdzeń znajdował się w kolbie, dlatego chwyciła za lufę, która była izolowana.
- Gotowa? – dziewczynie trzęsły się ręce.
Agentka chwyciła ją za nadgarstek i zdecydowanym ruchem przyłożyła rozżarzone urządzenie do swojej skóry. Ból był niesamowity. Kobieta tak mocno zagryzła wargi, że poczuła metaliczny smak krwi w ustach. Wydała z siebie przeciągły jęk i była bliska omdlenia, gdy nagle ból się zmniejszył. To Simmons uznała, że należy zakończyć zabieg. Odrzuciła urządzenie, które zdążyło poparzyć jej rękę i zaczęła przyglądać się ranie. May ciężko oddychała.
- Nie krwawi. – orzekła. – W porządku? – spojrzała z niepokojem na Melindę.
- Tak. – agentka podniosła się, nadal dysząc. – Dam radę.
- W takim razie potrzebny nam jakiś plan. – oderwał się Coulson.
- Bazy nie odbijemy. – zauważył się Fitz.
- Wszędzie pełno tych stworzeń. – dodała Simmons.
- Ledwo udało nam się tu dostać.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy myśleli o pozostałych agentach, którzy są w budynku, nie mieli szans ich uratować, ale nie chcieli nikogo zostawiać.
- Lampy wytrzymają 15 minut. – ciszę przerwał Fitz. – Powinniśmy zdążyć przedrzeć się do wyjścia.
- A co potem? – zapytał Coulson.
- Musimy dostać się do hangaru. – wtrąciła się May. – To jedyna szansa.
Kobieta nadal była przerażająco blada i chociaż znów stała podparta o stół, ledwo trzymała się na nogach.
- Fitz możesz zdalnie odsłonić pas startowy? – zapytał Coulson.
- Myślę, że tak, o ile Istoty nie uszkodziły przekaźnika przy wrotach. – odparł naukowiec. – Ale mamy małe szanse tam dotrzeć. To na drugim końcu bazy, a May ledwo stoi.
- O mnie nie musisz się martwić. – agentka poważnie spojrzała na młodego naukowca. – Nie takie rzeczy robiłam.
Leo szczerze wątpił w zapewnienia kobiety, straciła dużo krwi, ale wolał się nie odzywać, żeby nie przypłacić tego bolesnym urazem.
- W takim razie niech każdy weźmie lampę i ruszamy do hangaru. – zarządził Coulson. – Nie ma na co czekać.
Tak też zrobili. Zabrali lampy UV i wyszli z pokoju przesłuchań. Coulson pierwszy, potem May i Simmons, a z tyłu Fitz. Korytarz był pusty, ale musieli wrócić obok gabinetu dyrektora. Gdy tylko otworzyli drzwi do sąsiedniego korytarza, okazało się, że jest tam kilkadziesiąt stworów. Skierowali lampy w ich stronę. Istoty z potwornym krzykiem zniknęły, a im udało się przedostać dalej. May nie dawała po sobie poznać, że każdy krok wymagał od niej wykorzystania niemal całej siły woli, jednak udawało jej się nadążyć za pozostałymi.
Zbliżali się już do hangaru. Poszło im zaskakująco łatwo, co nie wróżyło dobrze. Jednak nie mieli wyboru, musieli dostać się do jeta, albo zginą otoczeni przez Istoty Cienia. Weszli do hali. Mieli rację, w pomieszczeniu po prostu roiło się od kreatur. W momencie otwarcia drzwi wszystkie rzuciły się na nich. Początkowo agenci, mimo znaczącej przewagi wroga, sprawnie odpierali ataki. Stwory unikały promieni lamp, więc nie mogły zbyt zajadle atakować. Ale nic nie trwa wiecznie.
- Moja lampa wysiadła. – krzyknął Fitz wyrzucając zbędne  urządzenie.
Wyjął pistolet (May jakiś czas temu przeprowadziła obowiązkowy kurs na strzelnicy dla każdego, kto nie miał z bronią palną za dużo do czynienia) i zaczął strzelać. Nie wiele to dawało.
- Moja też. – po chwili Simmons zrobiła to, co jej przyjaciel.
- Nie dobrze. – krzyknął Coulson, gdy on i May także stracili swoje lampy. – Nie przedrzemy się.
Byli zaledwie kilkanaście metrów od jeta. Tak blisko, a jednocześnie za daleko, zbyt wiele stworów stało na ich drodze.
Istoty Cienia były coraz bliżej. Agenci nie mieli szans.