czwartek, 29 grudnia 2016

Raport z Misji Marii Hill


Drugi i jak na razie ostatni One-Shot, mam nadzieję, że wam się spodoba. Wkrótce postaram się ruszyć z normalnym opowiadaniem, trzymajcie kciuki :) A teraz zapraszam do czytania ;)



SZKIC RAPORTU: MISJA „AVENGE”
DATA WPISU: 1 MAJ 2015
AGENT PROWADZĄCY: MARIA HILL
CEL MISJI: OBSERWACJA I NADZÓR GRUPY AVENGERS
CEL POBOCZNY: ODNALEZIENIE BERŁA LOKIEGO

Dobra mam dosyć tego oficjalnego żargonu! I tak nie ma już S.H.I.E.L.D.!

Jestem Maria Hill, agentka… była agentka S.H.I.E.L.D. Agencja rozpadła się, gdy wyszło na jaw, że była na wskroś przesiąknięta Hydrą.
Gdy było już po wszystkim, Fury wyjechał do Europy (nie zostałam wtajemniczona po co, ale prawdopodobnie chciał odbudować agencję), natomiast mnie kazał pilnować najbardziej nieprzewidywalnych ludzi na Ziemi, a jednocześnie jej największych obrońców – Avengers.
S.H.I.E.L.D. już nie było, a ktoś musiał dopilnować, żeby byli gotowi kiedy nadejdzie zagrożenie.
Więc skończyłam jako osobista niańka dla zadufanego w sobie miliardera i naukowca, który w każdej chwili mógł się zmienić w potwora. Najęłam się jako asystentka Starka, w ten sposób najłatwiej było kontrolować miejsce pobytu wszystkich bohaterów. Oczywiście miało to też sporo minusów, jak: wynoszenie śmieci, robienie prania, jednym słowem – to co robiła Pepper, zanim została dyrektorem firmy. Nie wiem, jak ona to wytrzymywała.
Oprócz Avengers miałam też na oku Coulsona i tę jego nową S.H.I.E.L.D. Cała ta sprawa Inhumans - musiałam mieć rękę na pulsie i pilnować, czy to wszystko nie wymknie się spod kontroli. A w razie potrzeby zaangażować w to Avengers.
Jednak jak na razie nie było takiej potrzeby. A nawet to Coulson pomógł mnie.
Po rozpadzie S.H.I.E.L.D., jeszcze zanim Fury opuścił kraj, dokładnie analizowaliśmy jakie tajne technologie i pozaziemskie artefakty mogły wpaść w ręce wroga. Było tego aż za wiele, jednak najbardziej niebezpieczne wydawało się Berło Lokiego, które skonfiskowaliśmy po bitwie o Nowy Jork. Było ukryte w jednym z najpilniej strzeżonych magazynów agencji, ale po ty przewrocie mogło być wszędzie. Trzeba było je odnaleźć. A to było moje zadanie – nie łatwe, nadmieńmy.
Oczywiście przeszukiwałam różne bazy danych, a Romanoff zgodziła się mi pomóc podczas misji w terenie (była jedynym agentem ze starej S.H.I.E.L.D. – nie tej Coulsona – z którym miałam kontakt. Barton gdzieś zniknął bez śladu, chociaż byłam pewna, że Wdowa wiedziała, jak go znaleźć, mimo że temu zaprzeczała.)  ale nasze działania na niewiele się zdały. Włócznia zapadła się pod ziemię. Aż do dnia, w którym Coulson zadzwonił z informacją, że znalazł ją w Sokovii. Pozostało tylko wezwać Avengers.
Z Kapitanem nie było problemu, chwilowo przebywał w AvengersTower, a nawet gdyby nie, to pozostawał w Nowym Jorku i oczywiście czynnie działał jako superbohater. Starkowi ostatnio nie chciało się zakładać zbroi (ale wiedziałam, że już dawno zdążył jakąś zbudować i starał się to ukryć przed Pepper), ale gdy tylko pomachałam mu przed nosem porządną misją od razu wskoczył w garniturek. Z Bannerem ostatnio nieźle zaczęła się dogadywać Wdowa i bez problemu udało jej się go przekonać do powrotu. Bartona też ona sprowadziła (miałam rację!). Pozostał jeszcze Thor, wiedziałam, że od jakiegoś czasu mieszka ze swoją dziewczyną w Londynie. Wystarczył jeden telefon i już był z powrotem w wieży.
Na początek wysłałam ich na kilka misji treningowych, nie współpracowali prawie od trzech lat, musieli się znowu zgrać.
Już wkrótce najważniejsza misja. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko.


UPDATE
DATA WPISU: 1 GRUDZIEŃ 2015

Nieźle się namotało. Roboty chcące zawładnąć światem, latające miasto… O wszystkim można poczytać w gazetach lub zobaczyć w wiadomościach, więc nie będę się rozpisywała.
Grunt, że odzyskaliśmy Helicarrier (dzięki Phil) i mogliśmy posprzątać choć część bałaganu jaka się narobiła.
Po akcji w Sokovii ulotniłam się razem z Furym. Okazało się, że zorganizował sobie bazę w jednym z państw Europy Środkowo-Wschodniej i odbudowywał agencję. Jednak całkowicie zmienił jej profil. Mieliśmy się nie wtrącać, póki to nie będzie całkowicie konieczne. Obserwacja i nic więcej. Ewentualnie lekkie pokierowanie Avengers.   
A właśnie Avengers. Zorganizowali sobie nową bazę i zaczęli działać całkowicie niezależnie. Właściwie ze starego składu zostali tylko Kapitan i Wdowa. Thor wrócił do Asgardu, Hulk ulotnił się w niewyjaśnionych okolicznościach, Hawkeye też gdzieś zniknął, a Stark postanowił trochę pożyć normalnym życiem. Ale Steve i Natasha nie mogli narzekać na braki kadrowe, do Avengers dołączyli nowi bohaterowie: Falkon (po akcji w Sokovii zdecydował się znów działać u boku Kapitana jako bohater), Scarlett Witch (narobiła trochę zamieszania, ale w końcu okazała się stać po dobrej stronie), Vision (android stworzony przez Ultrona, Starka, Bannera i Thora – co ta za mieszanka?!) oraz War Machine (kumpel Tony’ego, który kilka lat temu gwizdnął mu zbroję). Drużyna dobrze sobie radziła. Wkrótce wrócił do niej Stark – w końcu był Iron Manem, ego nie pozwalało mu na długo odwiesić garniturka (zwłaszcza teraz, gdy między nim, a Pepper coś się psuło – Stark chował się do swojej skorupy).
Skąd to wiem? Fury pozostawił mi misję obserwacji Avengers, przydzielił nawet kilku ludzi, więc wiedziałam o wszystkim.


UPDATE
DATA WPISU: 30 MAJ 2016

No i zmieniam misję. Avengers już nie istnieje i nie wiem, czy drużyna kiedykolwiek poskłada się na nowo. A wszystko przez kilka głupich kartek.
Gdy ONZ zdecydowało się wprowadzić Sokovia Acords, posypała się lawina nieszczęść. Avengers podzielili się na dwa wrogie obozy i … a z resztą każdy o tym wie, bo trąbiły o tym chyba wszystkie media.
Na domiar złego pojawił się ten cały Zemo co ostatecznie doprowadziło do końca drużyny.
Gdy to wszystko się zaczęło, prosiłam Fury’ego, żeby interweniował, ale nie, oczywiście, on wszystko zrobi po swojemu. Nie chciał się wtrącać w całą tę sytuację, orzekł że Avengers są dorośli i powinni to załatwić sami. Ta, dobre mi sobie.
Ta zbieranina niezrównoważonych charakterów, nic nie załatwi między sobą.
Fury upierał się, że zjednoczą się przeciwko wspólnemu wrogowi, dlatego nie robiliśmy nic z Zemo. Na początku dyrektor miał rację, Stark zignorował rozkazy, żeby pomóc Rogersowi. Ale pozwolenie Zemo działać było najgorszym pomysłem w historii. O mały włos, a doszłoby do tragedii.
Teraz jest już po wszystkim… A raczej jeszcze wiele przed nami. Połowa drużyny była zamknięta w więzieniu – „była” to odpowiednie słowo, bo niedawno zdołali uciec. Gdzie teraz są i co robią – nie mam pojęcia i w sumie nie chcę wiedzieć.
Gdyby Fury zareagował na czas nie doszłoby do tego wszystkiego, a teraz - co? Ziemia została bez porządnej TARCZY (Colson coś tam jeszcze kombinował, ale Akta także jemu związały ręce), bez Avengers, bez jakiejkolwiek obrony… Co zrobimy gdy ktoś zaatakuje?
Dzięki „dyrektorze” – zniszyłeś Ziemię.

KONIEC WPISU.

NOTATKA DO SIEBIE: Pod żadnym pozorem nie wysyłać tego Fury’emu!!!!!

niedziela, 18 grudnia 2016

One-shot Doctor Strange



Hej :) Wreszcie wróciłam. Mam nadzieję, że się cieszycie i że nie jesteście za bardzo na mnie źli, że tak długo mnie nie było. Bez zbędnych wstępów: to opowiadania ciągnie dalej linię fabularną z poprzednich, mam nadzieję, że wam się spodoba :) W razie jakichkolwiek pytań, śmiało piszcie w komentarzach ;) A teraz zapraszam do czytania :)

Strange znalazł się w K’un-Lun, było to mistyczne miasto, znajdujące się w Himalajach. Wiedział, że tu znajdzie spokojne miejsce.
- Doktorze Strange, co pan tu robi? – nagłe pojawienie się maga w  Central Hall of Ancestors  wyraźnie zdziwiło, a nawet przestraszyło Mistrza, który akurat tam przebywał.
- Witaj, Mistrzu. – Mag lekko się skłonił. – Wybacz moje niespodziewane przybycie, ale na Ziemi dzieją się złe rzeczy.
- Wiem. – odparł mężczyzna. – Równowaga świata została zachwiana.
-  Zachwiana to mało powiedziane. – powiedział Strange. – Została przewrócona do góry nogami. Zło zatryumfowało. Muszę przywrócić ład, w przeciwnym wypadku ciemność opanuje Ziemię.
- Czego potrzebujesz? – zapytał gospodarz. Dobrze wiedział, że równowaga jest najważniejsza i bez niej świat nie może istnieć, żaden świat.
- Jakiegoś spokojnego miejsca. – odparł mag.
- Oczywiście. – mistrz skinął głową. – Proszę za mną, Doktorze.
Zaprowadził Strange’a do ukrytego pomieszczenia na tyłach świątyni. Doktor od razu wyczuł silną magiczną energię.
- Idealnie. – mruknął. – Muszę odbyć długą podróż - zwrócił się do Mistrza. – moje ciało pozostanie tu, proszę miej nad nim pieczę, abym mógł powrócić.
Mężczyzna przytaknął i opuścił pomieszczenie.
Strange przystąpił do pracy. Stworzył diagram skupiający moc magiczną. Usiadł po turecku na jego środku i rozpoczął rytuał. Gdy go zakończył, jego ciało astralne wraz z mocą artefaktów (Peleryny Lewitacji i Oka Agamotto) przeniosło się do innego wymiaru. Natomiast postać materialna pozostała w K’un-Lun.
Strange znalazł się w jednym z nieskończonych wymiarów kieszonkowych. Ten należał do najniebezpieczniejszych w Multiversum. Mag sam go wybrał, ponieważ świetnie nadawał się do ukrywania różnych rzeczy, gorzej było gdy chciało się stąd coś zabrać. Ta konkretna planeta – jedna z kilkudziesięciu znajdujących się w tym wymiarze – krążyła bardzo blisko swojej gwiazdy, dlatego temperatura sięgała na niej 1000 oC. W dodatku na każdym kroku można było tam napotkać jakieś potwory, rzeki płynnego metalu… nawet rośliny były tu drapieżne – zbyt mała ilość światła, które nie mogło się przedrzeć przez grubą warstwę rtęciowych (i to dosłownie) chmur nie pozwalała na nic innego. Atmosfera była tu niemal całkowicie pozbawiona tlenu, za to miała inne pierwiastki sprawiające, że wszystko wokół wydawało się czerwone. Jak cokolwiek mogło tu żyć, pozostawało tajemnicą.
Mag cieszył się, że jego ciało astralne jest odporne na zmiany temperatury i nie musi oddychać. Jednak w tym wymiarze było jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Bardzo osłabiał on magię, zarówno osoby, jak i przedmiotów. Oko Agamotto mogło być tu użyte tylko raz, a Peleryna Lewitacji… Strange sam nie widział na ile wystarczy jej mocy. Także postać astralna nie była tak silna, jak na Ziemi – była zescalona, co oznaczało, że bardziej przypominała materialne ciało, niż projekcję ducha i była podatna na urazy mechaniczne – a rozproszenie postaci astralnej oznaczało śmierć także w materialnym świecie.
No cóż, i tak nie było się nad czym zastanawiać. Chciał ocalić Ziemię, ale sam niewiele mógł już zrobić. Loki poważnie naruszył równowagę sił planety, miał potężną armię, a bohaterów już praktycznie nie było na świecie. Na otwartą walkę było już za późno… a może za wcześnie?
Strange dobrze wiedział, co musi zrobić. Choć w ten sposób złamie… no cóż, pewnie wszystkie niepisane prawa natury, to chyba świat mu to wybaczy.
Ruszył przed siebie. Nie potrzebował mapy, doskonale znał ten wymiar i wszystkie jego niebezpieczeństwa. No właśnie – niebezpieczeństwa. Drogę doktora zagrodziła rzeka płynnego ołowiu. Strange postanowił nie osłabiać się już na początku podróży i nie używać własnej magii. Pozostała tylko Peleryna Lewitacji. Miał nadzieję, że wystarczy jej mocy i że nie skończy w srebrzystej kipieli.
Udało się. Właśnie miał lądować na drugim brzegu, gdy poczuł silne uderzenie z boku.
„Oczywiście, tu nic nie jest łatwe” zdążył jeszcze pomyśleć, zanim zatrzymał się na jakiejś roślinie przypominającej ziemskie drzewo.
Ta natychmiast oplotła go lianami uniemożliwiając ucieczkę. Przed magiem wylądowało to, co go zaatakowało. Był to wielki stwór przypominający pterodaktyla. Zaczął niezgrabnie człapać w stronę uwięzionego Strange’a. Mężczyzna zaczął się szamotać, ale niewiele to dawało, a stworzenie było coraz bliżej. Udało mu się uwolnić dosłownie w ostatniej chwili, wielkie szczęki potwora kłapnęły tuż nad jego głową. Mag wyminął zwierzę, ale to natychmiast ruszyło w pogoń. Strange wykonał kilka szybkich ruchów dłońmi i przed nim pojawiło się ostre niebieskie światło. Stwór zawył przeraźliwie i zerwał się do lotu. Gdy był już daleko, światło zniknęło.
Strange oparł dłonie na kolanach i zaczął ciężko dyszeć. Tlenu może nie potrzebował, ale ból i zmęczenie odczuwał. Używanie zaklęć zużywało tu za dużo energii. Mag się wyprostował, trzeba było iść dalej, albo znów coś go zaatakuje i może się to skończyć znacznie gorzej.
Tym razem Doktor bardziej uważał na wszystko co dzieje się wokół. Starał się unikać otwartych przestrzeni gdzie byłby łatwym celem, ale między drzewami także nie było bezpiecznie. Wszędzie coś chciało upolować łatwą zdobyć, jaką wydawała się ta wolno poruszająca się postać.
Mag w końcu dotarł do teoretycznie bezpieczniejszego miejsca, jakim wydawały się skały. Szedł dnem jakiegoś wąwozu, jednak na niebie pojawiły się znów ptako-podobne stwory. Jeden z nich zaczął pikować w stronę mężczyzny, co zmusiło go do ukrycia się w jakiejś rozpadlinie. Zwierzę odleciało, ale Strange’a oblazły jakieś pająko-podobne robale, w których gniazdo najprawdopodobniej wszedł. Szybko się z nich otrzepał – na szczęście jad na niego nie działał – i ruszył dalej.
Musiał dostać się na szczyt szklanej góry (tak, prawdziwej szklanej góry, warunki panujące na tej planecie przekształciły piaskowce w szkło). Niestety na drodze maga znajdowało się miejsce lęgowe jakiś mieszkających tu stworów. Kilka dorosłych krzątało się między gniazdami. Strange skrył się za najbliższym, sprawiającym wrażenie martwego, drzewem. Obejście tego lęgowiska nie wchodziło w grę, było otoczone wysokimi ścianami wąwozu, a przejście przez środek oznaczało śmierć. Strange dotknął swojego pierścienia. Nie było innego wyjścia.
Mag wszedł do wymiaru lustrzanego – tak, był on nawet tu – dzięki temu stał się niewidoczny dla wszystkiego, co chciało go pożreć. Ruszył przed siebie.
Śpieszył się, aby jak najszybciej opuścić wymiar lustrzany, bo przebywanie w nim kosztowało go zbyt wiele energii.
Gdy tylko znalazł się w stosunkowo bezpiecznej odległości od gniazd, chciał wrócić. Ale… no właśnie – nie udało mu się. Poczuł się jakby dopiero rozpoczął naukę u Przedwiecznej.
O nie. Nie pokona go jakaś planeta, nie bez powodu został Sorcerer Supreme.
Skupił całą swoją moc i spróbował ponownie. Tym razem udało się. Opuścił wymiar lustrzany. Nie mógł pozwolić sobie na choćby chwilę odpoczynku, musiał iść dalej. Był już u podnóża góry. Czas na wspinaczkę.
Początkowo było łatwo, jednak to długo nie trwało. Przez to, że góra była przeźroczysta, trudno było znaleźć bezpieczną ścieżkę. Niektóre rozsypywały się gdy tylko się ich dotknęło, na inne spadały szablowate odłamki szkła, w dodatku nie było się tu gdzie ukryć, a latające bestie co chwila atakowały. Magowi udawało się odpierać ataki, ale stawało się to coraz trudniejsze. Jego postać astralna zaczęła blednąć – to był zły znak. Jeśli rozwieje się całkowicie nie będzie już nadziei dla Ziemi, ani dla niego.
Gdy w końcu dotarł do jaskini pod szczytem, był już niemal przeźroczysty – ledwo przeżył, a i tak był to spokojny dzień na tej planecie, bez żadnych zjawiska pogodowych ani dodatkowych utrudnień.
Strange upewnił się, że jest chwilowo bezpieczny. Musiał chwilę odsapnąć i zebrać energię na dalszą drogę. Teraz czekały go trzy zadania, które sam przygotował dla każdego kto chciałby zabrać ukryty tu artefakt. Nawet Strange nie mógł ich ominąć, trzeba było je wykonać.
„Czas ruszać w drogę” pomyślał.
Poszedł ścieżką prowadzącą w głąb jaskini. Już po kilkudziesięciu metrach drogę zagrodziły potężne drewniane drzwi. Widniał na nich napis:
„Wartości człowieka nie definiuje jego broń”
Obok wrót znajdowała się kamienna półka. Strange położył na niej Pelerynę Lewitacji, Oko Agamotto, oraz swój pierścień. Wiedział, że odzyska je po ostatnim zadaniu. A co jeśli do niego nie dotrze? No cóż, wtedy przedmioty te nie będą mu więcej potrzebne.
Drzwi niemal natychmiast się otworzyły. Za nimi rozciągał się ogromny labirynt. Przed wejściem do niego znajdowała się kamienna tabliczka z wyrytymi słowami:
„To droga bez powrotu. Wchodząc na nią wyzbądź się strachu.” A tuż poniżej: „Zagubiony wśród meandrów ścieżki, nie strać człowieczeństwa.”
Strange bez chwili wahania wkroczył do labiryntu. Nie znał drogi, bo ona ciągle się zmieniała. Naprawdę można tu było utknąć na wieki, ale mag bez cienia strachu szedł na przód. Ścieżka była niepokojąco pusta. Wokół nic tylko kamienne ściany i podłoga. Wszystkie zakręty wyglądały tak samo, ale doktor pewnie szedł dalej. Gdy wychylił się zza któregoś z kolei rogu, ujrzał kobietę, która uciekała przed kilkumetrowym pająkiem. Właśnie mijała Strange’a, gdy potknęła się i upadła. Potwór był coraz bliżej. Mag natychmiast stanął między kobietą, a kreaturą. Wykonał skomplikowany ruch rękami i w tym samym momencie rozległ się potworny huk. Potwór zaskowyczał i uciekł jak najdalej od doktora. Mężczyzna odwrócił się do niedoszłej ofiary pająka. W tej chwili kobieta rozwiała się w powietrzu. Strange tylko uśmiechnął się pod nosem i ruszył w dalszą drogę.
Kilka minut później dotarł do placu, na którym schodziło się pięć korytarzy. Na środku tej „polany” siedziało, zwinięte w kłębek, jakieś stworzenie. Mag ruszył w jego stronę. Gdy był już całkiem blisko, okazało się, że ten stworek to tak naprawdę dziecko. Nie ludzkie dziecko – miało fioletową skórę i szpiczaste uszy – ale zdecydowanie było to dziecko. Siedziało samo i cicho szlochało. Doktor pochylił się nad nim.
- Co się stało? – zagadnął przyjacielsko. Nie miał pewności, że jego nowy znajomy, zna język angielki. Nie potrafił określić, z której planety, albo wymiaru może pochodzić, ale ostatecznie mag znał wiele języków, może w którymś się dogadają.
Jednak wyglądało na to, że dziecko zrozumiało pytanie, bo przestało na chwilę szlochać i spojrzało na maga.
- Zgubiłem się. – powiedział. – Nie mogę się stąd wydostać. – znów zaczął płakać.
- Nie martw się. – pocieszył go doktor. – Pomogę ci stąd wyjść. Ja mam na imię Stephen, a ty?
- Kany – odpowiedział chłopiec, uśmiechając się przez łzy do swojego wybawcy. – Naprawdę mi pomożesz?
- Oczywiście. – Strange też się uśmiechnął. – Wiesz jak tu się znalazłeś?
- Nie… - usta chłopczyka znów wygięły się w podkówkę. – Bawiłem się w lesie, niedaleko mojego domu, a potem znalazłem się tu.
- A skąd jesteś? – dopytywał doktor.
- Z Xandaru.
- W takim razie, najpierw wyjdziemy z tego labiryntu, a potem zabiorę cię z powrotem do domu.
Strange chciał zrobić krok do przodu, gdy chłopiec złapał go za rękaw.
- Uważaj! – krzyknął.
Mag spojrzał najpierw na dziecko, a potem na podłogę. W miejscu gdzie chciał postawić stopę, ziała teraz dziura. Zupełnie zapomniał, że także takie pułapki czekają w tym miejscu.
- Dziękuję. – uśmiechnął się do chłopca. – Skoro nie da się po ziemi, trzeba znaleźć jakąś inną drogę. – powiedział.
Żałował, że nie ma przy sobie Peleryny Lewitacji, wystarczyłoby jej mocy aby pokonać znikającą podłogę. Teraz trzeba było wymyślić coś innego. Strange odetchnął głęboko. Przykucnął i dotknął kamieni przed sobą. Tuż nad posadzką pojawił się niezbyt szeroki pomarańczowy, iskrzący mostek, wyczarowany przez maga.
- Ty pierwszy. – zwrócił się do chłopca. – To bezpieczne, uda ci się. – dodał na otuchę.
Dziecko ruszyło tą dziwną ścieżką. Gdy było już bezpieczne w najbliższym z korytarzy, mężczyzna ruszył za nim. Gdy był w połowie drogi, mostek zaczął znikać. Niestety Strage’owi nie udało się dotrzeć do korytarza. Magiczna ścieżka się rozwiała, a doktor wylądował na znikającej podłodze. Zanim zdążył wykonać ostatni krok dzielący go od twardego podłoża, podłoga usunęła mu się spod nóg. W ostatniej chwili udało mu się chwycić krawędzi bezpiecznego kamienia. Zawisł nad kilkuset metrowym urwiskiem. Próbował się podciągnąć, ale nie był w stanie – magia bardzo go osłabiła. Wiedział, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to za kilka sekund będzie już po wszystkim. Jego postać astralna w tym wymiarze była niemal jak ciało fizyczne.
Gdy myślał, że to już koniec, poczuł, że coś, lub ktoś, chwyciło go za nadgarstek. Był to Kany . Pomógł Strange’owi wydostać się z pułapki.
- I jeszcze raz ci dziękuję. – powiedział mag, dysząc ciężko. – Ja miałem ratować ciebie, a tu okazuje się, że ty bardziej pomagasz mnie. – chłopiec się uśmiechnął.
Ruszyli dalej. Chłopiec wydawał się zadowolony. Trzymał się tuż obok Doktora. Wkrótce dotarli do ogromnych złotych drzwi.
- Dziękuję, że mi pomogłeś. – powiedziało dziecko. – Cel nie przysłonił ci tego co jest naprawdę ważne. – zaśmiało się i zniknęło.
Strange uśmiechnął się. Dwa zadania za nim. W labiryncie należało udowodnić, czym się kierujesz. Jeśli dobrze wybrałeś, trafiałeś do tych drzwi, jeśli źle – na zawsze pozostawałeś w plątaninie korytarzy. Tak, próby były iluzją, jednak zagrożenie było prawdziwe. To labirynt tworzył te złudzenia i nie sposób było przewidzieć jak się zachowają. Mogły być najróżniejsze i każda mogła skończyć się śmiercią. Ale to już za nim. Czekała go ostatnia próba.
Mag pchnął ciężkie drzwi.
Znalazł się w ogromnej złotej sali. Wszystko było wyłożone tym szlachetnym kruszcem. Gdy tylko mag wszedł do środka, drzwi za nim zamknęły się i zniknęły. Jedyne wyjście z tego pomieszczenia znajdowało się teraz za kamiennym posągiem, przedstawiającym lwa z głową kobiety i skrzydłami. Figura poruszyła się. Oczywiście, nie była to żadna rzeźba, ale prawdziwy, żywy Sfinks.
Strange przeklął pod nosem swoją głupotę. Po co umieszczał tu to najbardziej irytujące go stworzenie? No nic trzeba odpowiedzieć na pytanie, o ile w ogóle stwór zdecyduje się je zadać.
Podszedł bliżej do Sfinksa.
- Witaj wędrowcze. – odezwało się stworzenie. – Dlaczego się mi nie pokłoniłeś?
Mag nie miał zamiaru sprzeczać się ze stworem, wiedział, że sala ta jest naszpikowana pułapkami i jeśli będzie tu za długo przebywał, uruchomią się one i zapewne zginie. Strange pokłonił się nisko Sfinksowi.
- Wybacz mi, Pani, mój nietakt. – powiedział. Dla Sfinksów bardzo ważny był szacunek, aż przesadny, przynajmniej względem nich, bo one same gardziły niemal wszystkimi. – Przybyłem tu…
- Wiem po co tu przybyłeś. – przerwało mu stworzenie. – Chcesz zabrać to, czego strzegę. Z resztą sam postawiłeś mnie na straży tego artefaktu. Myślisz, że dzięki temu przepuszczę cię tak po prostu? – stwór nie pozwalał dojść magowi do głosu. – Na to nie masz co liczyć. Podejmiesz próbę jak każdy inny, a było ich tu kilku…
W tym momencie Strange się zaniepokoił. Wiedział, że prędzej czy później ktoś dowie się o tej kryjówce, jednak nie myślał, że komukolwiek uda się dostać aż tutaj. Skoro tu było kilku, to ilu poległo na poprzednich zadaniach? I najważniejsze: czy był taki, który pokonał je wszystkie…
- A ty, tak samo jak oni polegniesz na mojej zagadce. – tymi słowami Sfinks uspokoił maga.
- Dziękuję ci, Pani. – odetchnął z ulgą.
- Za co mi dziękujesz? – stworzenie było wyraźnie zdziwione.
- Za to, że tak pilnie strzeżesz powierzonego ci artefaktu, Pani. – odparł Doktor.
- Jeszcze nigdy nikt mi nie podziękował. – powiedział Sfinks, bardziej w przestrzeń niż do mężczyzny. – Zapewne chciałbyś usłyszeć zagadkę? – jej ton stał się mniej wyniosły, niemal miły.
- Z chęcią, Pani. – teraz nie mógł zaprzepaścić swojej szansy.
Podejrzewał, że większość z tych, którzy tu polegli w ogóle nie zdążyli usłyszeć pytania, więc musiał się teraz bardzo skupić, bo powtórki nie będzie.
- Co to jest:
Nie widać, nie słychać.
Płynie, umyka.
Raz niemiłosiernie się wlecze.
Czasem nie wiesz gdzie uciecze.

– powiedział Sfinks. – Jaka jest odpowiedź?
Strange zaczął myśleć.
- Płynie… jednak nie słychać…  to nie woda… - mamrotał pod nosem. – Raz wolno… raz szybko… umyka…  Już wiem! – wykrzyknął po chwili. – Czy to jest „czas”, Pani?
- Ni… - zaczął stwór. – Tak. Ale jak? Jakim cudem odgadłeś moją zagadkę?
- Czy mogę przejść, Pani? – mag wolał nie wdawać się w dyskusje ze stworzeniem.
- Odgadłeś, a więc muszę cię przepuścić. – Sfinks wstał i odsunął się sprzed drzwi.
Mag ruszył w dalszą drogę, ciesząc się, że więcej nie zobaczy tego denerwującego stwora.
Ostatnia sala nie była zbyt duża. Cała zrobiona z kamienia, na środku na podwyższeniu w promieniu światła unosił się mały okrągły przedmiot. Oprócz postumentu w pomieszczeniu, na jednej ze ścian, znajdowała się półka a na niej… Płaszcz Lewitacji, Oko Agamotto i pierścień Strange’a.
Mag podszedł tam i zabrał swoje rzeczy, a następnie ruszył w stronę Kamienia Czasu, unoszącego się nad postumentem na środku sali.
Zatrzymał się tuż przed nim. Otworzył Oko i powoli zbliżył do artefaktu. Nie mógł dotknąć Kamienia gołą ręką, jego moc by go pochłonęła. Oko Agamotto z łatwością zamknęło w sobie artefakt i dokładnie w tym samym momencie podłoga sali zaczęła się zawalać.
Jedno użycie Oka, najwyższy czas je wykorzystać. Strange w ostatniej chwili wrócił do swojego ciała.
Udało się.
Ale to jeszcze nie koniec. Na razie zdobył narzędzie, teraz musiał je jeszcze wykorzystać.
Strange opuścił czym prędzej K’un – Lun, w tym miejscu nie mógł użyć mocy Kamienia, nie zadziałałby tak jak trzeba, musiał wrócić do swojego sanktuarium. Istniało spore ryzyko, że Loki pozostawił jakieś straże w Sanctorum, ale Strange nie miał innego wyjścia. Nie wiedział, czy sanktuaria w Hongkongu i Londynie w ogóle jeszcze istniały, co do Nowego Jorku był pewien, że nadal stoi. Był jego mistrzem i wiedziałby, gdyby zostało zniszczone.
Mag otworzył portal prowadzący do jednego z ukrytych pomieszczeń w jego domu. Chwilę później był już na miejscu. Wydawało się, że jest pusto, ale pozory często bywają mylące, z resztą ten pokój znajdował się z dala od centralnej części Sanctorum. Tu było bezpiecznie, ale nie mógł tu zostać.
Po wyprawie po artefakty jego magiczne moce nadal były nadwyrężone, aby użyć Kamienia musiał dostać się do Agreggatio, węzła mocy. Gdyby chodziło o cofnięcie kilku godzin nie byłoby problemu, ale on musiał się cofnąć o kilka miesięcy, aby mieć pewność, że Avengers zdążą zapobiec temu wszystkiemu.
Opuścił pomieszczenie i ruszył korytarzem.
Dotarł do podnóża schodów, gdy coś zwróciło jego uwagę. Wydawało mu się, że coś się poruszyło w cieniu antresoli, ale to wrażenie zniknęło. Mag przypisał je panującej w całym pomieszczeniu destrukcji i ruszył dalej.
Chwilę później był już w Agreggatio. Poczuł przepływającą tam moc. Najwyższy czas cofnąć się w czasie.
Rozpoczął rytuał. Gdy już prawie kończył do pomieszczenia wszedł Loki. Strange nie mógł teraz przerwać, zaraz będzie po wszystkim.
- Myślałeś, że uda ci się… - bóg kłamstw urwał, gdy zobaczył zieloną poświatę bijącą z Oka Agamotto. – Kamień Czasu – szepnął. – NIGDY!
Mag właśnie wykonywał ostatni ruch ręką, konieczny w rytuale, gdy Loki dobył swojej włóczni i uderzył całą jej mocą wprost w Oko Agamotto.
Gdy moc dwóch Kamieni się zderzyła, wszystko zalał oślepiający blask, a potem nastała ciemność.




Strange obudził się w miękkim łóżku z jasną pościelą. Ziewną przeciągle i spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Czas wstawać. Mężczyzna usiadł na łóżku. Śniło mu się coś strasznie dziwnego, ale nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Nie mógł wiedzieć, że to w cale nie był sen.
Podszedł do okna i spojrzał na dawno już obudzony Nowy Jork. Z tej wysokości samochody wyglądały jak mrówki, a ludzi praktycznie nie było widać. No nic, czas się szykować, o dziewiątej musiał być w szpitalu. Miał dzisiaj zaplanowanych kilka operacji.
Strange poszedł do łazienki, minął kalendarz wiszący obok drzwi. Był kwiecień 2014 roku.
Zderzenie się mocy dwóch Kamieni Nieskończoności, sprawiło, że linia czasu rozsypała się. Strange został wyrzucony kilka lat w przeszłość, a przyszłość, którą tak chciał zmienić, zniknęła i nikt nie zdawał sobie sprawy, że kiedykolwiek istniała. Za kilka tygodni S.H.I.E.L.D. uruchomi lotniskoptery, a Kapitan Ameryka stoczy walkę ze swoim najlepszym przyjacielem. A jak to się dalej potoczy?
To pokarze przyszłość…