Przepraszam za opóźnienie. W wakacje mam problemy z weną, ale w końcu mi
się udało skończyć rozdział. Mam nadzieję, że się nie zawiedziecie :) Miłego
czytania.
Strange zaprowadził Tony’ego do
kolejnych tajemniczych drzwi. Gdy je otworzył, oczom geniusza ukazało się w
pełni wyposażone laboratorium. Weszli do środka. Sprzęty przypominały te, z
których Stark zazwyczaj korzystał w swojej pracowni. Tony zauważył też swoją
zbroję i skrzydła Falcona położone na jednym z blatów roboczych.
- Nieźle to urządziłeś. – przyznał.
Choć nadal nie wierzył w tę całą
magię, nie miał zamiaru znów pytać maga o wyjaśnienia. Doszedł do wniosku, że
na „dyskusje” na temat istnienia sił nadprzyrodzonych będzie jeszcze czas, gdy
Ziemia nie będzie już zagrożona. A na razie musiał skupić się na zadaniu. Jak
wynikało z zegara jednego z komputerów zostało mu sześć godzin.
- Czyli mówisz, że te stwory są
wrażliwe na światło słoneczne? – zwrócił się do Strange’a.
- Dokładnie na promieniowanie
ultrafioletowe. – odparł czarownik. – Ich struktura nie jest trwała, dlatego
mogą skutecznie unikać zarówno broni energetycznej jak i klasycznej. Mogą także
podróżować między wymiarami - teleportować się. Jednak promieniowanie UV
stabilizuje je, powodując niemal natychmiastowe unicestwienie.
Tony pokiwał głową. Nie miał zbyt
wiele czasu. Trzeba było szybko wymyślić i zbudować skuteczną broń przeciwko
tym stworom.
- Zostawiam cię tu. – oznajmił
Strange. – Muszę przygotować się do rytuału.
Gdy tylko drzwi pracowni zamknęły się
za magiem, Stark podszedł do swojej zbroi.
- J.A.R.V.I.S jesteś tam? – zapytał.
Nastała chwila ciszy, po czym ekran
jednego z komputerów w laboratorium zaczął mrugać.
- Dzień dobry, sir. – odezwał się
elektroniczny głos.
- Dobrze, że jesteś. – Tony podszedł
do urządzenia, które przejęła jego sztuczna inteligencja. – Dostosuj
laboratorium.
- Tak jest, sir. – odparł
J.A.R.V.I.S. i już po kilku sekundach wszystkie komputery i sprzęty przez nie
kontrolowane zostały przejęte przez A.I.
- No to bierzemy się do roboty. –
oznajmił Stark.
Thor, Sif, Sokół oraz Wong siedzieli
w salonie. Teraz gdy pojawił się cień szansy na zwycięstwo, nastroje były
zdecydowanie lepsze. Sam poprosił pomocnika doktora Strange’a o dokładny opis
budynku, w którym się znajdują, aby zaplanować skuteczną obronę przed Istotami
Cienia.
- Czyli do środka prowadzi tylko
jedno wejście? – zapytał Avenger.
- Tak – odparł jego rozmówca. – Ale
co to ma za znaczenie, skoro te stworzenia potrafią się teleportować?
Zanim Sam zdążył otworzyć usta, w
salonie pojawił się ponownie doctor Strange.
- To sprawi pewne trudności. –
powiedział. – Teraz nie mogą się tu teleportować, ale gdy zdejmę zaklęcia, nic
nie będzie ich powstrzymywało. Mogę jedynie użyć pewnego artefaktu na
pomieszczeniu, w którym będę odprawiał rytuał. Dzięki temu te stwory nie będą
mogły się tam teleportować, ale reszta Sanktuarium będzie narażona. Musicie dopilnować,
żeby żadna z Istot Cienia nie przeszkodziła mi podczas rytuału, albo nici z
naszego planu.
Wszyscy przyglądali się czarownikowi.
- W takim razie, lepiej będzie
otoczyć ochroną tylko pokój, w którym będziesz odprawiał rytuał. – zwrócił się
do niego Sam, który wziął się w garść i przejął stanowisko lidera, przynajmniej
póki Tony był nieobecny.
- Spodziewałem się, że Sanctum
ucierpi. – Strange bardziej mówił do siebie, niż do któregokolwiek ze
zgromadzonych. – W takim razie, pokażę wam ten pokój.
Wszyscy ruszyli za magiem.
Poprowadził ich schodami na górę. Zatrzymali się przed ciężkimi, dębowymi
drzwiami. Strange odwrócił się do pozostałych.
- To pomieszczenie nazywa się aggregatio. – oznajmił. – Krzyżują się tu linie
magiczne Ziemi, dzięki czemu będę miał dość mocy, aby przezwyciężyć Aether. To
są jedyne drzwi. W pomieszczeniu nie ma okien, więc jedynie tędy można się
dostać do środka. A teraz muszę was przeprosić. Razem z Wongiem idziemy się
przygotować do rytuału.
Mag i jego
pomocnik zniknęli za tajemniczymi drzwiami, a Avengers udali się z powrotem do
salonu, omówić taktykę i przygotować się do, być może, najtrudniejszej walki w
życiu.
Loki nie był w stanie namierzyć
Avengers. Tak jakby zniknęli z tej planety. To upewniło boga kłamstw, że nowy
sojusznik jego wrogów był niezwykle potężnym magiem. Jednak bohaterowie nie
będą ukrywać się w nieskończoność, Istoty Cienia w końcu ich znajdą.
Tym czasem do sali tronowej powróciła
Hel, Loki wtedy już siedział na swoim tronie.
- Moje wojsko szuka naszych zbiegów.
– powiedziała królowa, zajmując miejsce obok Laufeysona.
- Czyli pozostało nam czekać. –
odparł mężczyzna.
Wiedział, że kreatury Hel znajdą
Avengers dopiero, gdy oni sami wyjdą z ukrycia. Ale to nie miało znaczenia,
byli bohaterami, więc wkrótce znów spróbują ocalić swój świat, a wtedy zginą.
Loki machnął ręką i przed nimi
pojawiło się lustro, w którym mogli obserwować przebieg ich planu w różnych
krajach. Wszystko szło po ich myśli, a generałowie działający w poszczególnych
państwach meldowali zwycięstwa. Wkrótce Ziemia ulegnie przed ich potęgą.
Loki zmienił obraz, w lustrze ukazał
się Asgard. Właśnie świtało.
- Już czas. – odezwał się Laufeyson.
– Muszę wracać, albo zaczną coś podejrzewać.
Musiał utrzymać swoją mistyfikację.
Skoro był Odynem – królem Asgardu, nie mógł tak po prostu znikać na całe dnie.
Szybko zwróciłoby to niepotrzebną uwagę. A tego nie chciał. Dlatego musiał
rządzić w dwóch królestwach.
Hel spojrzała na niego uważnie.
- W takim razie ruszajmy. – kobieta
wstała i wyciągnęła dłoń do swego towarzysza.
Loki także wstał. Ujął jej dłoń, a już sekundę później oboje znajdowali się w tajnym korytarzu prowadzącym do sali
tronowej w Asgardzie.
- Kiedy wrócisz na Ziemię? – zapytała
królowa, gdy bóg kłamstw ruszył w stronę wyjścia.
Mężczyzna odwrócił się do niej.
- Gdy odnajdziesz Avengers, przyślij
kogoś po mnie. – odparł. – Chcę zobaczyć ich koniec.
Hel skinęła głową. Wokół Lokiego
pojawiło się zielone światło i po chwili zamiast boga kłamstw, przed królową
Helheim stał sam Wszechojciec.
- Zobaczymy się później. – powiedział
i zniknął za drzwiami prowadzącymi do sali tronowej.
Hel wróciła do wieży Avengers. Teraz
miała kilka godzin spokoju.
Loki mógł myśleć, że to on rozdawał
karty, ale Hel żyła na tym świecie o wiele dłużej niż bóg kłamstw i nie dała
się mu przechytrzyć. Musiał myśleć, że jest mu wdzięczna za pomoc, a może
nawet, że Hel ma do niego jakąś słabość. Dzięki temu królowa miała nad nim
przewagę. Mogła spokojnie knuć pod jego nosem, robiąc czasem maślane oczy, a on
nic nie podejrzewał. To było aż zbyt proste. Musiała tylko nakłonić go, aby
powierzył jej Aether – na razie nie zdradził jej nawet w jaki sposób sprowadził
wieczną noc na Ziemię, ale ona wiedziała – a w tedy zapanuje nad mocą kamienia
i będzie mogła zawładnąć dowolnym światem. Nie potrzebowała pozostałych
artefaktów zgromadzonych przez Lokiego, sama dysponowała niezwykłymi zdolnościami,
o których ten Asgardczyk nie miał pojęcia, a jej armia nie miała sobie równych,
natomiast Kamienie Nieskończoności mogły sprowadzić tylko kłopoty. Jednak moc
kamienia rzeczywistości była zbyt kusząca. Hel mogła wykorzystać w pełni jego
zdolności, dzięki czemu każdy świat by się przed nią ugiął.
Królowa rozsiadła się wygodnie na
tronie. Midgard już praktycznie należał do niej. Ostatnie kolebki wolnej
ludzkości powoli traciły siły do stawiania oporu. Bohaterowie zostali pojmani
lub zabici. Lochy Helheim wypełniły się wszystkimi ludźmi, którzy stawiali
opór. Teraz pozostawało czekać, aż Istoty Cienia odnajdą Avengers.
Gdy tylko opuścili gabinet, May i
Coulson zostali otoczeni przez Istoty Cienia. Na szczęście nie było ich wiele i
mimo, że broń Coulsona się nie sprawdziła, agentom jakoś udało się przedrzeć do
kolejnego korytarza, który prowadził prosto do laboratorium. Tam jednak Coulson
dostrzegł duży oddział tych stworzeń, w ostatniej chwili wepchnął May za
najbliższe drzwi.
- Co jest? – zapytała lekko
zirytowana agentka.
- Nie widziały nas. – Phil odetchnął
z ulgą, opierając się plecami o zamknięte drzwi. – Duży oddział, nie przedrzemy
się.
May skinęła głową. Znaleźli się w
jednym z pokoi przesłuchań, na szczęście był wyciszany, więc stwory nie mogły
ich usłyszeć.
Agentka oparła się o stół. Choć
bardzo starała się to ukryć, ledwo trzymała się na nogach. Dyrektor to
zauważył.
- Melinda nic ci nie jest? – zapytał
zaniepokojony.
- Nic. – odparła z całkowitym
spokojem, ale po jej kostiumie zaczęła spływać krew.
Phil w jednej chwili znalazł się przy niej.
- Pokaż mi to „nic” – delikatnie
odsunął rękę kobiety, którą zasłaniała zraniony bok. W kostiumie ziała spora
dziura odsłaniająca paskudną ranę zabrudzoną jakimiś brunatnymi odłamkami. Wokół
była zaschnięta krew, jednak skrzep pękł i teraz rana obficie krwawiła. –
Trzeba to opatrzyć.
- To nic takiego. – odparła agentka.
– Musimy iść…
- Nie chrzań, May. – kobieta
spojrzała ze zdziwieniem na dyrektora, rzadko zdarzało się, żeby wybuchał. –
Jesteś mi potrzebna. Więc choć raz zdejmij maskę super szpiega i pozwól sobie
pomóc.
W tym momencie drzwi pokoju się
otworzyły. Obaj agenci momentalnie odwrócili się w ich stronę, celując z
pistoletów.
- Nie strzelajcie – zawołała Simmons,
unosząc ręce do góry.
- To tylko my. – odezwał się Fitz,
zamykając drzwi.
- Wy żyjecie! – pisnęła Jemma, która
dopiero teraz za lufami pistoletów dostrzegła swoich przyjaciół. Rzuciła się
dyrektorowi na szyję.
Po chwili, lekko zmieszana, odsunęła
się.
- Przepraszam, ja tylko… -
powiedziała.
- A jak wy się tu w ogóle
dostaliście? – Phil zmienił temat. – Przecież na korytarzu było pełno Istot
Cienia.
Fitz uniósł lampy, które trzymał w
rękach, pozostałe leżały na podłodze, bo Simmons je upuściła.
- Światło ultrafioletowe. – wyjaśnił
naukowiec. – To ich słaby punkt.
- Doskonale. – Coulson się
uśmiechnął, odzyskał nadzieję.
- Nie do końca. – odparła Jemma. –
Mamy tylko te cztery, a baterii starcz może jeszcze na jakieś 15 minut.
- Damy radę. – odparła May, była
bardzo blada.
Simmons do niej podeszła. Dostrzegła
obficie krwawiącą ranę.
- Co się stało? – zapytała, przyglądając
się uważniej. – Skąd w twojej ranie kawałki rdzy?
May nie odpowiedziała. Nie lubiła się
nad sobą użalać, krwawienie trzeba było jak najszybciej zatamować, żeby mgła
wrócić do walki, tylko to się liczyło. Jemma zaczęła się rozglądać za czymś,
czym by mogła zatrzymać krwawienie. Nie znalazłszy żadnej apteczki, szybko
zdjęła z siebie fartuch i oderwała z niego rękaw. Z materiału przygotowała
opatrunek i ucisnęła w miejscu wypływu krwi. Jednak to nic nie dało. Krwawienie
się nasiliło, a czerwona ciecz przesiąknęła przez tkaninę.
- Fitz przygotuj kolejny opatrunek! –
krzyknęła dziewczyna.
Leo sięgnął po fartuch, chciał oderwać
drugi rękaw. Przerwała mu May.
- Po prostu kauteryzuj ranę. –
powiedziała zdecydowanie.
Simmons spojrzała na nią ze strachem
w oczach.
- Nie mamy znieczulenia… - zaczęła.
- Nie ma czasu. – odparła agentka. –
Jeśli nie zrobisz tego teraz, wykrwawię się.
Dziewczyna skinęła głową.
- Daj swój pistolet Fitzowi. –
powiedziała. – Wiesz co robić?
Chłopak skinął głową. Wziął broń
energetyczną i zaczął przy niej majstrować.
- Co chcecie zrobić? – Phil
przyglądał się ich poczynaniom z mieszaniną niepokoju i ciekawości.
- Przy przepięciu przewodów, rdzeń
broni rozgrzewa się do kilkuset stopni. – wyjaśniła Simmons. – Przypalimy ranę.
May, połóż się.
Agentka wykonała prośbę. Jemma
rozdarła mocniej jej kostium, aby odsłonić całą ranę, po czym wzięła od Fitza
przerobiony pistolet. Rdzeń znajdował się w kolbie, dlatego chwyciła za lufę,
która była izolowana.
- Gotowa? – dziewczynie trzęsły się
ręce.
Agentka chwyciła ją za nadgarstek i
zdecydowanym ruchem przyłożyła rozżarzone urządzenie do swojej skóry. Ból był
niesamowity. Kobieta tak mocno zagryzła wargi, że poczuła metaliczny smak krwi
w ustach. Wydała z siebie przeciągły jęk i była bliska omdlenia, gdy nagle ból
się zmniejszył. To Simmons uznała, że należy zakończyć zabieg. Odrzuciła
urządzenie, które zdążyło poparzyć jej rękę i zaczęła przyglądać się ranie. May
ciężko oddychała.
- Nie krwawi. – orzekła. – W
porządku? – spojrzała z niepokojem na Melindę.
- Tak. – agentka podniosła się, nadal
dysząc. – Dam radę.
- W takim razie potrzebny nam jakiś
plan. – oderwał się Coulson.
- Bazy nie odbijemy. – zauważył się
Fitz.
- Wszędzie pełno tych stworzeń. –
dodała Simmons.
- Ledwo udało nam się tu dostać.
Zapadła chwila ciszy. Wszyscy myśleli
o pozostałych agentach, którzy są w budynku, nie mieli szans ich uratować, ale
nie chcieli nikogo zostawiać.
- Lampy wytrzymają 15 minut. – ciszę przerwał
Fitz. – Powinniśmy zdążyć przedrzeć się do wyjścia.
- A co potem? – zapytał Coulson.
- Musimy dostać się do hangaru. –
wtrąciła się May. – To jedyna szansa.
Kobieta nadal była przerażająco blada
i chociaż znów stała podparta o stół, ledwo trzymała się na nogach.
- Fitz możesz zdalnie odsłonić pas
startowy? – zapytał Coulson.
- Myślę, że tak, o ile Istoty nie
uszkodziły przekaźnika przy wrotach. – odparł naukowiec. – Ale mamy małe szanse
tam dotrzeć. To na drugim końcu bazy, a May ledwo stoi.
- O mnie nie musisz się martwić. –
agentka poważnie spojrzała na młodego naukowca. – Nie takie rzeczy robiłam.
Leo szczerze wątpił w zapewnienia
kobiety, straciła dużo krwi, ale wolał się nie odzywać, żeby nie przypłacić
tego bolesnym urazem.
- W takim razie niech każdy weźmie
lampę i ruszamy do hangaru. – zarządził Coulson. – Nie ma na co czekać.
Tak też zrobili. Zabrali lampy UV i
wyszli z pokoju przesłuchań. Coulson pierwszy, potem May i Simmons, a z tyłu
Fitz. Korytarz był pusty, ale musieli wrócić obok gabinetu dyrektora.
Gdy tylko otworzyli drzwi do sąsiedniego korytarza, okazało się, że jest tam
kilkadziesiąt stworów. Skierowali lampy w ich stronę. Istoty z potwornym
krzykiem zniknęły, a im udało się przedostać dalej. May nie dawała po sobie
poznać, że każdy krok wymagał od niej wykorzystania niemal całej siły woli,
jednak udawało jej się nadążyć za pozostałymi.
Zbliżali się już do hangaru. Poszło
im zaskakująco łatwo, co nie wróżyło dobrze. Jednak nie mieli wyboru, musieli
dostać się do jeta, albo zginą otoczeni przez Istoty Cienia. Weszli do hali.
Mieli rację, w pomieszczeniu po prostu roiło się od kreatur. W momencie
otwarcia drzwi wszystkie rzuciły się na nich. Początkowo agenci, mimo znaczącej
przewagi wroga, sprawnie odpierali ataki. Stwory unikały promieni lamp, więc
nie mogły zbyt zajadle atakować. Ale nic nie trwa wiecznie.
- Moja lampa wysiadła. – krzyknął Fitz
wyrzucając zbędne urządzenie.
Wyjął pistolet (May jakiś czas temu
przeprowadziła obowiązkowy kurs na strzelnicy dla każdego, kto nie miał z bronią
palną za dużo do czynienia) i zaczął strzelać. Nie wiele to dawało.
- Moja też. – po chwili Simmons
zrobiła to, co jej przyjaciel.
- Nie dobrze. – krzyknął Coulson, gdy
on i May także stracili swoje lampy. – Nie przedrzemy się.
Byli zaledwie kilkanaście metrów od
jeta. Tak blisko, a jednocześnie za daleko, zbyt wiele stworów stało na ich
drodze.
Istoty Cienia były coraz bliżej.
Agenci nie mieli szans.