Hej :) Wreszcie wróciłam. Mam nadzieję, że się
cieszycie i że nie jesteście za bardzo na mnie źli, że tak długo mnie nie było.
Bez zbędnych wstępów: to opowiadania ciągnie dalej linię fabularną z
poprzednich, mam nadzieję, że wam się spodoba :) W razie jakichkolwiek pytań,
śmiało piszcie w komentarzach ;) A teraz zapraszam do czytania :)
Strange znalazł się w K’un-Lun, było to mistyczne
miasto, znajdujące się w Himalajach. Wiedział, że tu znajdzie spokojne miejsce.
- Doktorze Strange, co pan tu robi? – nagłe pojawienie
się maga w Central Hall of Ancestors wyraźnie zdziwiło, a nawet
przestraszyło Mistrza, który akurat tam przebywał.
- Witaj, Mistrzu. – Mag lekko się skłonił. – Wybacz
moje niespodziewane przybycie, ale na Ziemi dzieją się złe rzeczy.
- Wiem. – odparł mężczyzna. – Równowaga świata została
zachwiana.
- Zachwiana to mało powiedziane. – powiedział
Strange. – Została przewrócona do góry nogami. Zło zatryumfowało. Muszę
przywrócić ład, w przeciwnym wypadku ciemność opanuje Ziemię.
- Czego potrzebujesz? – zapytał gospodarz. Dobrze
wiedział, że równowaga jest najważniejsza i bez niej świat nie może istnieć,
żaden świat.
- Jakiegoś spokojnego miejsca. – odparł mag.
- Oczywiście. – mistrz skinął głową. – Proszę za mną,
Doktorze.
Zaprowadził Strange’a do ukrytego pomieszczenia na
tyłach świątyni. Doktor od razu wyczuł silną magiczną energię.
- Idealnie. – mruknął. – Muszę odbyć długą podróż -
zwrócił się do Mistrza. – moje ciało pozostanie tu, proszę miej nad nim pieczę,
abym mógł powrócić.
Mężczyzna przytaknął i opuścił pomieszczenie.
Strange przystąpił do pracy. Stworzył diagram
skupiający moc magiczną. Usiadł po turecku na jego środku i rozpoczął rytuał.
Gdy go zakończył, jego ciało astralne wraz z mocą artefaktów (Peleryny
Lewitacji i Oka Agamotto) przeniosło się do innego wymiaru. Natomiast postać
materialna pozostała w K’un-Lun.
Strange znalazł się w jednym z nieskończonych wymiarów
kieszonkowych. Ten należał do najniebezpieczniejszych w Multiversum. Mag sam go
wybrał, ponieważ świetnie nadawał się do ukrywania różnych rzeczy, gorzej było
gdy chciało się stąd coś zabrać. Ta konkretna planeta – jedna z kilkudziesięciu
znajdujących się w tym wymiarze – krążyła bardzo blisko swojej gwiazdy, dlatego
temperatura sięgała na niej 1000 oC. W dodatku na każdym kroku można
było tam napotkać jakieś potwory, rzeki płynnego metalu… nawet rośliny były tu
drapieżne – zbyt mała ilość światła, które nie mogło się przedrzeć przez grubą
warstwę rtęciowych (i to dosłownie) chmur nie pozwalała na nic innego.
Atmosfera była tu niemal całkowicie pozbawiona tlenu, za to miała inne
pierwiastki sprawiające, że wszystko wokół wydawało się czerwone. Jak cokolwiek
mogło tu żyć, pozostawało tajemnicą.
Mag cieszył się, że jego ciało astralne jest odporne
na zmiany temperatury i nie musi oddychać. Jednak w tym wymiarze było jeszcze
jedno niebezpieczeństwo. Bardzo osłabiał on magię, zarówno osoby, jak i
przedmiotów. Oko Agamotto mogło być tu użyte tylko raz, a Peleryna Lewitacji…
Strange sam nie widział na ile wystarczy jej mocy. Także postać astralna nie
była tak silna, jak na Ziemi – była zescalona, co oznaczało, że bardziej
przypominała materialne ciało, niż projekcję ducha i była podatna na urazy
mechaniczne – a rozproszenie postaci astralnej oznaczało śmierć także w
materialnym świecie.
No cóż, i tak nie było się nad czym zastanawiać.
Chciał ocalić Ziemię, ale sam niewiele mógł już zrobić. Loki poważnie naruszył
równowagę sił planety, miał potężną armię, a bohaterów już praktycznie nie było
na świecie. Na otwartą walkę było już za późno… a może za wcześnie?
Strange dobrze wiedział, co musi zrobić. Choć w ten
sposób złamie… no cóż, pewnie wszystkie niepisane prawa natury, to chyba świat
mu to wybaczy.
Ruszył przed siebie. Nie potrzebował mapy, doskonale
znał ten wymiar i wszystkie jego niebezpieczeństwa. No właśnie –
niebezpieczeństwa. Drogę doktora zagrodziła rzeka płynnego ołowiu. Strange
postanowił nie osłabiać się już na początku podróży i nie używać własnej magii.
Pozostała tylko Peleryna Lewitacji. Miał nadzieję, że wystarczy jej mocy i że
nie skończy w srebrzystej kipieli.
Udało się. Właśnie miał lądować na drugim brzegu, gdy
poczuł silne uderzenie z boku.
„Oczywiście, tu nic nie jest łatwe” zdążył jeszcze
pomyśleć, zanim zatrzymał się na jakiejś roślinie przypominającej ziemskie
drzewo.
Ta natychmiast oplotła go lianami uniemożliwiając
ucieczkę. Przed magiem wylądowało to, co go zaatakowało. Był to wielki stwór
przypominający pterodaktyla. Zaczął niezgrabnie człapać w stronę uwięzionego
Strange’a. Mężczyzna zaczął się szamotać, ale niewiele to dawało, a stworzenie
było coraz bliżej. Udało mu się uwolnić dosłownie w ostatniej chwili, wielkie
szczęki potwora kłapnęły tuż nad jego głową. Mag wyminął zwierzę, ale to
natychmiast ruszyło w pogoń. Strange wykonał kilka szybkich ruchów dłońmi i
przed nim pojawiło się ostre niebieskie światło. Stwór zawył przeraźliwie i
zerwał się do lotu. Gdy był już daleko, światło zniknęło.
Strange oparł dłonie na kolanach i zaczął ciężko
dyszeć. Tlenu może nie potrzebował, ale ból i zmęczenie odczuwał. Używanie
zaklęć zużywało tu za dużo energii. Mag się wyprostował, trzeba było iść dalej,
albo znów coś go zaatakuje i może się to skończyć znacznie gorzej.
Tym razem Doktor bardziej uważał na wszystko co dzieje
się wokół. Starał się unikać otwartych przestrzeni gdzie byłby łatwym celem,
ale między drzewami także nie było bezpiecznie. Wszędzie coś chciało upolować
łatwą zdobyć, jaką wydawała się ta wolno poruszająca się postać.
Mag w końcu dotarł do teoretycznie bezpieczniejszego
miejsca, jakim wydawały się skały. Szedł dnem jakiegoś wąwozu, jednak na niebie
pojawiły się znów ptako-podobne stwory. Jeden z nich zaczął pikować w stronę
mężczyzny, co zmusiło go do ukrycia się w jakiejś rozpadlinie. Zwierzę
odleciało, ale Strange’a oblazły jakieś pająko-podobne robale, w których
gniazdo najprawdopodobniej wszedł. Szybko się z nich otrzepał – na szczęście
jad na niego nie działał – i ruszył dalej.
Musiał dostać się na szczyt szklanej góry (tak,
prawdziwej szklanej góry, warunki panujące na tej planecie przekształciły
piaskowce w szkło). Niestety na drodze maga znajdowało się miejsce lęgowe jakiś
mieszkających tu stworów. Kilka dorosłych krzątało się między gniazdami.
Strange skrył się za najbliższym, sprawiającym wrażenie martwego, drzewem.
Obejście tego lęgowiska nie wchodziło w grę, było otoczone wysokimi ścianami
wąwozu, a przejście przez środek oznaczało śmierć. Strange dotknął swojego
pierścienia. Nie było innego wyjścia.
Mag wszedł do wymiaru lustrzanego – tak, był on nawet
tu – dzięki temu stał się niewidoczny dla wszystkiego, co chciało go pożreć.
Ruszył przed siebie.
Śpieszył się, aby jak najszybciej opuścić wymiar
lustrzany, bo przebywanie w nim kosztowało go zbyt wiele energii.
Gdy tylko znalazł się w stosunkowo bezpiecznej
odległości od gniazd, chciał wrócić. Ale… no właśnie – nie udało mu się. Poczuł
się jakby dopiero rozpoczął naukę u Przedwiecznej.
O nie. Nie pokona go jakaś planeta, nie bez powodu
został Sorcerer Supreme.
Skupił całą swoją moc i spróbował ponownie. Tym razem
udało się. Opuścił wymiar lustrzany. Nie mógł pozwolić sobie na choćby chwilę
odpoczynku, musiał iść dalej. Był już u podnóża góry. Czas na wspinaczkę.
Początkowo było łatwo, jednak to długo nie trwało.
Przez to, że góra była przeźroczysta, trudno było znaleźć bezpieczną ścieżkę.
Niektóre rozsypywały się gdy tylko się ich dotknęło, na inne spadały szablowate
odłamki szkła, w dodatku nie było się tu gdzie ukryć, a latające bestie co
chwila atakowały. Magowi udawało się odpierać ataki, ale stawało się to coraz
trudniejsze. Jego postać astralna zaczęła blednąć – to był zły znak. Jeśli
rozwieje się całkowicie nie będzie już nadziei dla Ziemi, ani dla niego.
Gdy w końcu dotarł do jaskini pod szczytem, był już
niemal przeźroczysty – ledwo przeżył, a i tak był to spokojny dzień na tej
planecie, bez żadnych zjawiska pogodowych ani dodatkowych utrudnień.
Strange upewnił się, że jest chwilowo bezpieczny.
Musiał chwilę odsapnąć i zebrać energię na dalszą drogę. Teraz czekały go trzy
zadania, które sam przygotował dla każdego kto chciałby zabrać ukryty tu
artefakt. Nawet Strange nie mógł ich ominąć, trzeba było je wykonać.
„Czas ruszać w drogę” pomyślał.
Poszedł ścieżką prowadzącą w głąb jaskini. Już po
kilkudziesięciu metrach drogę zagrodziły potężne drewniane drzwi. Widniał na
nich napis:
„Wartości człowieka nie definiuje jego broń”
Obok wrót znajdowała się kamienna półka. Strange
położył na niej Pelerynę Lewitacji, Oko Agamotto, oraz swój pierścień.
Wiedział, że odzyska je po ostatnim zadaniu. A co jeśli do niego nie dotrze? No
cóż, wtedy przedmioty te nie będą mu więcej potrzebne.
Drzwi niemal natychmiast się otworzyły. Za nimi
rozciągał się ogromny labirynt. Przed wejściem do niego znajdowała się kamienna
tabliczka z wyrytymi słowami:
„To droga bez powrotu. Wchodząc na nią wyzbądź się
strachu.” A tuż poniżej: „Zagubiony wśród meandrów ścieżki, nie strać
człowieczeństwa.”
Strange bez chwili wahania wkroczył do labiryntu. Nie
znał drogi, bo ona ciągle się zmieniała. Naprawdę można tu było utknąć na
wieki, ale mag bez cienia strachu szedł na przód. Ścieżka była niepokojąco
pusta. Wokół nic tylko kamienne ściany i podłoga. Wszystkie zakręty wyglądały
tak samo, ale doktor pewnie szedł dalej. Gdy wychylił się zza któregoś z kolei
rogu, ujrzał kobietę, która uciekała przed kilkumetrowym pająkiem. Właśnie
mijała Strange’a, gdy potknęła się i upadła. Potwór był coraz bliżej. Mag
natychmiast stanął między kobietą, a kreaturą. Wykonał skomplikowany ruch
rękami i w tym samym momencie rozległ się potworny huk. Potwór zaskowyczał i
uciekł jak najdalej od doktora. Mężczyzna odwrócił się do niedoszłej ofiary
pająka. W tej chwili kobieta rozwiała się w powietrzu. Strange tylko uśmiechnął
się pod nosem i ruszył w dalszą drogę.
Kilka minut później dotarł do placu, na którym
schodziło się pięć korytarzy. Na środku tej „polany” siedziało, zwinięte w
kłębek, jakieś stworzenie. Mag ruszył w jego stronę. Gdy był już całkiem
blisko, okazało się, że ten stworek to tak naprawdę dziecko. Nie ludzkie dziecko
– miało fioletową skórę i szpiczaste uszy – ale zdecydowanie było to dziecko.
Siedziało samo i cicho szlochało. Doktor pochylił się nad nim.
- Co się stało? – zagadnął przyjacielsko. Nie miał
pewności, że jego nowy znajomy, zna język angielki. Nie potrafił określić, z
której planety, albo wymiaru może pochodzić, ale ostatecznie mag znał wiele
języków, może w którymś się dogadają.
Jednak wyglądało na to, że dziecko zrozumiało pytanie,
bo przestało na chwilę szlochać i spojrzało na maga.
- Zgubiłem się. – powiedział. – Nie mogę się stąd
wydostać. – znów zaczął płakać.
- Nie martw się. – pocieszył go doktor. – Pomogę ci
stąd wyjść. Ja mam na imię Stephen, a ty?
- Kany – odpowiedział chłopiec, uśmiechając się przez
łzy do swojego wybawcy. – Naprawdę mi pomożesz?
- Oczywiście. – Strange też się uśmiechnął. – Wiesz
jak tu się znalazłeś?
- Nie… - usta chłopczyka znów wygięły się w podkówkę.
– Bawiłem się w lesie, niedaleko mojego domu, a potem znalazłem się tu.
- A skąd jesteś? – dopytywał doktor.
- Z Xandaru.
- W takim razie, najpierw wyjdziemy z tego labiryntu,
a potem zabiorę cię z powrotem do domu.
Strange chciał zrobić krok do przodu, gdy chłopiec
złapał go za rękaw.
- Uważaj! – krzyknął.
Mag spojrzał najpierw na dziecko, a potem na podłogę.
W miejscu gdzie chciał postawić stopę, ziała teraz dziura. Zupełnie zapomniał,
że także takie pułapki czekają w tym miejscu.
- Dziękuję. – uśmiechnął się do chłopca. – Skoro nie
da się po ziemi, trzeba znaleźć jakąś inną drogę. – powiedział.
Żałował, że nie ma przy sobie Peleryny Lewitacji,
wystarczyłoby jej mocy aby pokonać znikającą podłogę. Teraz trzeba było
wymyślić coś innego. Strange odetchnął głęboko. Przykucnął i dotknął kamieni
przed sobą. Tuż nad posadzką pojawił się niezbyt szeroki pomarańczowy, iskrzący
mostek, wyczarowany przez maga.
- Ty pierwszy. – zwrócił się do chłopca. – To
bezpieczne, uda ci się. – dodał na otuchę.
Dziecko ruszyło tą dziwną ścieżką. Gdy było już
bezpieczne w najbliższym z korytarzy, mężczyzna ruszył za nim. Gdy był w
połowie drogi, mostek zaczął znikać. Niestety Strage’owi nie udało się dotrzeć
do korytarza. Magiczna ścieżka się rozwiała, a doktor wylądował na znikającej
podłodze. Zanim zdążył wykonać ostatni krok dzielący go od twardego podłoża,
podłoga usunęła mu się spod nóg. W ostatniej chwili udało mu się chwycić
krawędzi bezpiecznego kamienia. Zawisł nad kilkuset metrowym urwiskiem.
Próbował się podciągnąć, ale nie był w stanie – magia bardzo go osłabiła.
Wiedział, że jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to za kilka sekund będzie już po
wszystkim. Jego postać astralna w tym wymiarze była niemal jak ciało fizyczne.
Gdy myślał, że to już koniec, poczuł, że coś, lub
ktoś, chwyciło go za nadgarstek. Był to Kany . Pomógł Strange’owi wydostać się
z pułapki.
- I jeszcze raz ci dziękuję. – powiedział mag, dysząc
ciężko. – Ja miałem ratować ciebie, a tu okazuje się, że ty bardziej pomagasz
mnie. – chłopiec się uśmiechnął.
Ruszyli dalej. Chłopiec wydawał się zadowolony.
Trzymał się tuż obok Doktora. Wkrótce dotarli do ogromnych złotych drzwi.
- Dziękuję, że mi pomogłeś. – powiedziało dziecko. –
Cel nie przysłonił ci tego co jest naprawdę ważne. – zaśmiało się i zniknęło.
Strange uśmiechnął się. Dwa zadania za nim. W
labiryncie należało udowodnić, czym się kierujesz. Jeśli dobrze wybrałeś,
trafiałeś do tych drzwi, jeśli źle – na zawsze pozostawałeś w plątaninie
korytarzy. Tak, próby były iluzją, jednak zagrożenie było prawdziwe. To
labirynt tworzył te złudzenia i nie sposób było przewidzieć jak się zachowają.
Mogły być najróżniejsze i każda mogła skończyć się śmiercią. Ale to już za nim.
Czekała go ostatnia próba.
Mag pchnął ciężkie drzwi.
Znalazł się w ogromnej złotej sali. Wszystko było
wyłożone tym szlachetnym kruszcem. Gdy tylko mag wszedł do środka, drzwi za nim
zamknęły się i zniknęły. Jedyne wyjście z tego pomieszczenia znajdowało się
teraz za kamiennym posągiem, przedstawiającym lwa z głową kobiety i skrzydłami.
Figura poruszyła się. Oczywiście, nie była to żadna rzeźba, ale prawdziwy, żywy
Sfinks.
Strange przeklął pod nosem swoją głupotę. Po co
umieszczał tu to najbardziej irytujące go stworzenie? No nic trzeba
odpowiedzieć na pytanie, o ile w ogóle stwór zdecyduje się je zadać.
Podszedł bliżej do Sfinksa.
- Witaj wędrowcze. – odezwało się stworzenie. –
Dlaczego się mi nie pokłoniłeś?
Mag nie miał zamiaru sprzeczać się ze stworem,
wiedział, że sala ta jest naszpikowana pułapkami i jeśli będzie tu za długo
przebywał, uruchomią się one i zapewne zginie. Strange pokłonił się nisko
Sfinksowi.
- Wybacz mi, Pani, mój nietakt. – powiedział. Dla
Sfinksów bardzo ważny był szacunek, aż przesadny, przynajmniej względem nich,
bo one same gardziły niemal wszystkimi. – Przybyłem tu…
- Wiem po co tu przybyłeś. – przerwało mu stworzenie.
– Chcesz zabrać to, czego strzegę. Z resztą sam postawiłeś mnie na straży tego
artefaktu. Myślisz, że dzięki temu przepuszczę cię tak po prostu? – stwór nie
pozwalał dojść magowi do głosu. – Na to nie masz co liczyć. Podejmiesz próbę
jak każdy inny, a było ich tu kilku…
W tym momencie Strange się zaniepokoił. Wiedział, że
prędzej czy później ktoś dowie się o tej kryjówce, jednak nie myślał, że
komukolwiek uda się dostać aż tutaj. Skoro tu było kilku, to ilu poległo na
poprzednich zadaniach? I najważniejsze: czy był taki, który pokonał je
wszystkie…
- A ty, tak samo jak oni polegniesz na mojej zagadce.
– tymi słowami Sfinks uspokoił maga.
- Dziękuję ci, Pani. – odetchnął z ulgą.
- Za co mi dziękujesz? – stworzenie było wyraźnie
zdziwione.
- Za to, że tak pilnie strzeżesz powierzonego ci
artefaktu, Pani. – odparł Doktor.
- Jeszcze nigdy nikt mi nie podziękował. – powiedział
Sfinks, bardziej w przestrzeń niż do mężczyzny. – Zapewne chciałbyś usłyszeć
zagadkę? – jej ton stał się mniej wyniosły, niemal miły.
- Z chęcią, Pani. – teraz nie mógł zaprzepaścić swojej
szansy.
Podejrzewał, że większość z tych, którzy tu polegli w
ogóle nie zdążyli usłyszeć pytania, więc musiał się teraz bardzo skupić, bo
powtórki nie będzie.
- Co to jest:
Nie widać,
nie słychać.
Płynie,
umyka.
Raz niemiłosiernie
się wlecze.
Czasem nie
wiesz gdzie uciecze.
– powiedział Sfinks. – Jaka jest odpowiedź?
Strange zaczął myśleć.
- Płynie… jednak nie słychać… to nie woda… -
mamrotał pod nosem. – Raz wolno… raz szybko… umyka… Już wiem! –
wykrzyknął po chwili. – Czy to jest „czas”, Pani?
- Ni… - zaczął stwór. – Tak. Ale jak? Jakim cudem
odgadłeś moją zagadkę?
- Czy mogę przejść, Pani? – mag wolał nie wdawać się w
dyskusje ze stworzeniem.
- Odgadłeś, a więc muszę cię przepuścić. – Sfinks
wstał i odsunął się sprzed drzwi.
Mag ruszył w dalszą drogę, ciesząc się, że więcej nie
zobaczy tego denerwującego stwora.
Ostatnia sala nie była zbyt duża. Cała zrobiona z
kamienia, na środku na podwyższeniu w promieniu światła unosił się mały okrągły
przedmiot. Oprócz postumentu w pomieszczeniu, na jednej ze ścian, znajdowała
się półka a na niej… Płaszcz Lewitacji, Oko Agamotto i pierścień Strange’a.
Mag podszedł tam i zabrał swoje rzeczy, a następnie
ruszył w stronę Kamienia Czasu, unoszącego się nad postumentem na środku sali.
Zatrzymał się tuż przed nim. Otworzył Oko i powoli
zbliżył do artefaktu. Nie mógł dotknąć Kamienia gołą ręką, jego moc by go
pochłonęła. Oko Agamotto z łatwością zamknęło w sobie artefakt i dokładnie w
tym samym momencie podłoga sali zaczęła się zawalać.
Jedno użycie Oka, najwyższy czas je wykorzystać.
Strange w ostatniej chwili wrócił do swojego ciała.
Udało się.
Ale to jeszcze nie koniec. Na razie zdobył narzędzie,
teraz musiał je jeszcze wykorzystać.
Strange opuścił czym prędzej K’un – Lun, w tym miejscu
nie mógł użyć mocy Kamienia, nie zadziałałby tak jak trzeba, musiał wrócić do
swojego sanktuarium. Istniało spore ryzyko, że Loki pozostawił jakieś straże w
Sanctorum, ale Strange nie miał innego wyjścia. Nie wiedział, czy sanktuaria w
Hongkongu i Londynie w ogóle jeszcze istniały, co do Nowego Jorku był pewien,
że nadal stoi. Był jego mistrzem i wiedziałby, gdyby zostało zniszczone.
Mag otworzył portal prowadzący do jednego z ukrytych
pomieszczeń w jego domu. Chwilę później był już na miejscu. Wydawało się, że
jest pusto, ale pozory często bywają mylące, z resztą ten pokój znajdował się z
dala od centralnej części Sanctorum. Tu było bezpiecznie, ale nie mógł tu
zostać.
Po wyprawie po artefakty jego magiczne moce nadal były
nadwyrężone, aby użyć Kamienia musiał dostać się do Agreggatio, węzła mocy.
Gdyby chodziło o cofnięcie kilku godzin nie byłoby problemu, ale on musiał się
cofnąć o kilka miesięcy, aby mieć pewność, że Avengers zdążą zapobiec temu
wszystkiemu.
Opuścił pomieszczenie i ruszył korytarzem.
Dotarł do podnóża schodów, gdy coś zwróciło jego
uwagę. Wydawało mu się, że coś się poruszyło w cieniu antresoli, ale to
wrażenie zniknęło. Mag przypisał je panującej w całym pomieszczeniu destrukcji
i ruszył dalej.
Chwilę później był już w Agreggatio. Poczuł
przepływającą tam moc. Najwyższy czas cofnąć się w czasie.
Rozpoczął rytuał. Gdy już prawie kończył do
pomieszczenia wszedł Loki. Strange nie mógł teraz przerwać, zaraz będzie po
wszystkim.
- Myślałeś, że uda ci się… - bóg kłamstw urwał, gdy
zobaczył zieloną poświatę bijącą z Oka Agamotto. – Kamień Czasu – szepnął. –
NIGDY!
Mag właśnie wykonywał ostatni ruch ręką, konieczny w
rytuale, gdy Loki dobył swojej włóczni i uderzył całą jej mocą wprost w Oko
Agamotto.
Gdy moc dwóch Kamieni się zderzyła, wszystko zalał
oślepiający blask, a potem nastała ciemność.
Strange obudził się w miękkim łóżku z jasną pościelą.
Ziewną przeciągle i spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Czas wstawać.
Mężczyzna usiadł na łóżku. Śniło mu się coś strasznie dziwnego, ale nie mógł
sobie przypomnieć, co to było. Nie mógł wiedzieć, że to w cale nie był sen.
Podszedł do okna i spojrzał na dawno już obudzony Nowy
Jork. Z tej wysokości samochody wyglądały jak mrówki, a ludzi praktycznie nie
było widać. No nic, czas się szykować, o dziewiątej musiał być w szpitalu. Miał
dzisiaj zaplanowanych kilka operacji.
Strange poszedł do łazienki, minął kalendarz wiszący
obok drzwi. Był kwiecień 2014 roku.
Zderzenie się mocy dwóch Kamieni Nieskończoności,
sprawiło, że linia czasu rozsypała się. Strange został wyrzucony kilka lat w
przeszłość, a przyszłość, którą tak chciał zmienić, zniknęła i nikt nie zdawał
sobie sprawy, że kiedykolwiek istniała. Za kilka tygodni S.H.I.E.L.D. uruchomi
lotniskoptery, a Kapitan Ameryka stoczy walkę ze swoim najlepszym przyjacielem.
A jak to się dalej potoczy?
To pokarze przyszłość…